Rozdział czternasty

297 16 0
                                    

Kiedy znajdujemy się na krawędzi i niewiele dzieli nas od śmierci przed oczami przewija nam się całe życie. Wszystkie dobre i złe momenty, rzeczy, których nie spróbowaliśmy i już na pewno nie spróbujemy, decyzje, które chcielibyśmy cofnąć, by naprawić swoje błędy.

Ja nie umierałam. A przynajmniej niedosłownie. Wciąż oddychałam, odbierałam bodźce i każdego dnia wstawałam z łóżka, żeby obdarzać ludzi wymuszonym uśmiechem, byle tylko nikt nie domyślił się, że coś jest nie w porządku. Choć tak naprawdę nie miałam się czego obawiać, ponieważ wiedziałam, że w tym całym szale przygotowań do ślubu Sary i Ikera mało kto dostrzegłby moją nieobecność duchem.

Ale już było po wszystkim. Sara i Iker zostali małżeństwem, dwustu gości bawiło się w najlepsze tańcząc słynne kaczuszki i popijając burbon w domu weselnym, który Evelyn wynajęła za niemałą sumę na przedmieściach Madrytu, a ja siedziałam na lotnisku i czekałam na odprawę, żeby wsiąść w samolot i wrócić do Londynu. Tak, to zdecydowanie był mój osobisty koniec.

Tylko że ja wcale nie miałam ochoty na rozpamiętywanie każdego szczególiku ze swojego życia, czy na zastanawianie się, co mogłam zrobić lepiej albo zmienić. Patrzyłam przed siebie i wszystko wydawało mi się odległe, jakbym została wyrwana z kontekstu; oddzielona od miejsca, w którym się znajdowałam przez jakąś niewidzialną barierę, a jedyną rzeczą — czy raczej osobą — którą mogłam dotknąć i poczuć jej obecność, był Xabi. Widziałam go przed sobą; miał na sobie ten sam garnitur i odpięte guziki przy kołnierzu białej koszuli, w dłoniach trzymał dwa kubki kawy oraz torebkę z bajglami i szedł prosto w moją stronę. Wyglądał na tak rzeczywistego, że aż pomyślałam, że śniłam. Bo przecież nie mógł tu być.

Dopiero gdy podszedł do mnie bliżej i uklęknął przede mną, stawiając jedzenie i picie na wolnym siedzeniu obok, żeby móc złapać mnie za dłonie, a ja popatrzyłam na niego, zrozumiałam, że on naprawdę przyjechał na lotnisko. Mimo że się ze mną nie zgadzał, mimo że się pokłóciliśmy, był przy mnie i do tego dostrzegłam w jego oczach to samo, co zobaczyłam w nich pół roku temu.

Nadzieję. I jeszcze coś takiego, co krzyczało: „Nie wyjeżdżaj".

— Xabi — szepnęłam zachrypniętym głosem. — Tak strasznie mi przykro.

*

Nie miał prawa być o nią zazdrosny. W końcu nie była jego własnością ani tym bardziej dziewczyną. Zabrał ją na tylko jedną głupią randkę, którą miała — i powinna była — spędzić z Ramosem, bo od tamtej pory nie potrafił zostawić jej w spokoju chociażby na chwilę.

Nie podobały mu się te końskie zaloty ani trochę, ale nie wiedział, co miałby z tym zrobić. Powiedzieć jej, że nie życzy sobie, żeby spędzała czas z Sergio? Wyśmiałaby go. Kim on był, żeby jej mówić, co ma robić? A może pogadać z kumplem? Wtedy musiałby się przyznać, że czuje coś do Carter. Nie chciał tego robić, bo zdawał sobie sprawę, że nie mógł do niej niczego czuć.

I to tego tak bardzo nie znosił.

Nie uważasz, że Carter jest strasznie trudną i niezrozumiałą dziewczyną? — zapytał pewnego lipcowego dnia Ramos, kiedy byli sami w szatni i przebierali się po treningu. — Ciężko ją ogarnąć. Raz od razu zgadza się z tobą umówić, a później cały czas ci odmawia. Ech.

Xabi złożył starannie swoją koszulkę, starając się, żeby Sergio nie zauważył, jak go zaskoczyło to pytanie.

Sam nieraz się nad tym zastanawiał; nie rozumiał, dlaczego Carter taka była — zmienna i niezdecydowana, skacząca z kwiatka na kwiatek, a jednocześnie tak fascynująca, że nie był w stanie trzymać się od niej z daleka. Co gorsze, nie miał ochoty dyskutować na ten temat z Ramosem, mimo że kiedyś mówili sobie o wszystkim. Tym razem czuł, że o tym nie może mu powiedzieć, do końca nawet nie wiedząc czemu.

SZTORMEM [1]Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon