Rozdział czwarty

355 22 3
                                    


 Żeby było jasne — nie uznaję żadnych zabobonów. A już zwłaszcza czegoś takiego jak przeznaczenie.

To prawda, że w jakimś stopniu fajnie jest wierzyć, że gdzieś nad nami istnieje siła, która odpowiada za nasze życie i dzięki temu nie musimy się o nic martwić, bo najwyraźniej „tak musi być" i nie pozostaje nic innego jak po prostu przyjąć to, co los dla nas przygotował.

Ale — naprawdę — ktoś się chyba naćpał, jeśli sądzi, że uwierzę, że ten skurczybyk zwany przeznaczeniem ukartował dla mnie niesamowitą przygodę z domniemanym Xabim Alonso.

Na pokładzie samolotu było Wi-Fi, więc bez problemu mogłam go wyguglować i poznać jego interesującą historię; wystarczyło, że wpisałam jego imię do wyszukiwarki i voilà. Niby miałam wszystko, żeby wreszcie pozbyć się tego przeklętego uczucia, że już go spotkałam, a tak naprawdę wciąż nie miałam nic. Poza tym, on był piłkarzem. Pewnie jako wnuczka słynnej dziennikarki sportowej powinnam się orientować w tym sporcie, jednak moja wiedza kończyła się na tym, kto wygrał ostatnie Euro. Plus dla mnie: Xabi grał w reprezentacji Hiszpanii!

I dałabym sobie rękę uciąć, że w życiu nie miałam styczności z jakimkolwiek piłkarzem. A przynajmniej nie potrafiłam sobie tego przypomnieć, co robiłam już na siłę, bo nie miałam zamiaru niczego przypisywać przeznaczeniu lub przyznać przed samą sobą, że moja słynna kobieca intuicja spłatała mi figla i skutecznie odciągała mnie od myślenia o rodzicach. Co to, to nie.

Później doczytałam o rozwodzie z tą Nagore, którą widziałam w sądzie, i o dwójce dzieci, które Xabi stracił na rzecz wyprowadzki byłej żony do Londynu, co było totalnie dziwne, skoro na różnych stronach z plotkami chodziły spekulacje, że to ona go zdradziła i po tym wszystkim uciekła do kochanka.

Śmieszne, że upadłam tak nisko, żeby o drugim człowieku dowiadywać się z Google; zwłaszcza, że mogłam o to wszystko zapytać samego Xabiego, bo chciał usiąść obok mnie w samolocie, ale stewardesa sprawdziła jego bilet i okazało się, że miał miejsce w zupełnie innej klasie. Udałam, że nie zauważyłam, że dla niego mogłaby zrobić wyjątek, biorąc pod uwagę jego sławę. Choć pewnie by nie zrobiła, bo ta kobieta wyglądała na taką, co jej nie obchodzi kim jesteś — masz przydzielone miejsce i masz się go trzymać, a nie siadać gdzie popadnie, bo tak ci wygodnie. Zresztą, było mi to na rękę, bo czułam się coraz bardziej niepewnie w jego towarzystwie; tak, jakby on dosłownie robił wszystko, żeby być jak najbliżej mnie i wolałam, żeby sobie poszedł.

Potem próbowałam skojarzyć fakty i trochę poczułam się jak bohaterka jakiejś komedii romantycznej, która traci pamięć wskutek ciężkiego wypadku i musi sobie przypomnieć chłopaka, z którym była zaręczona, bo nie chce wychodzić za mąż za kogoś, kogo nie pamięta, a z kim ma spędzić resztę życia. Oczywiście koniec okazuje się szczęśliwy dla obu stron: dziewczynie wraca pamięć, a chłopak nie musi odwoływać wesela na dwustu gości. Albo coś w ten deseń.

Tylko że życie to nie film. A na pewno nie moje. Raczej nie jestem zwolenniczką oper mydlanych.

Ale byłam pełna podziwu dla tej dziewczyny, której chciało się przywoływać wspomnienie narzeczonego przez całe dwie godziny seansu, bo mnie znudziło się to, kiedy samolot wzbił się w powietrze. Dodatkowo obok usiadł starszy pan, który przez pierwsze piętnaście minut próbował wypluć własne płuco i co chwilę zerkał na mnie przepraszającym wzrokiem cały czerwony na twarzy, a potem, gdy stewardesa przyniosła mu szklankę wody, którą wypił duszkiem, zasnął i chrapał tak głośno, że byłam pewna, że słyszeli go nawet w kabinie pilota. Włączyłam więc P!nk na iPodzie i wolałam liczyć brzydkie słowa w jej piosenkach niż po raz kolejny zastanawiać się, dlaczego zależy mi na czymś, co nie miało żadnego sensu.

SZTORMEM [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz