Prolog

719 31 0
                                    


Nie możesz oprzeć się wrażeniu, że to twoja wina. Masz do siebie pretensje, że temu nie zapobiegłeś, a humoru nie poprawiają ci ani litry szkockiej, które wlewasz w siebie od tygodnia, ani tym bardziej nocne spacery po ukochanym mieście. Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że już nic ci nie pomoże, a twoja bezradność jeszcze bardziej cię irytuje.

Jest druga w nocy. Po raz pierwszy w życiu cieszysz się, że główna zaleta Londynu to deszcz; deszcz bębniący o szyby, który wyraża pustkę, jaką czujesz w środku. Cieszysz się, że z powodu deszczu nikt nie wychodzi na dwór, nikt cię nie zaczepia i nie prosi, abyś wrócił do domu, nie słyszysz, że zwariowałeś, stojąc w taką pogodę na zewnątrz i moknąc, bo zapomniałeś parasola (a może celowo go nie zabrałeś?). Nikogo nie obchodzi, jak wyglądasz ani co się z tobą dzieje. Masz spokój, o jakim zawsze marzyłeś. Ale wygląda na to, że właśnie przekonałeś się, że jest on do kitu.

Nie możesz spać. Tłumaczysz to sobie kolejną, upalną nocą w Madrycie, choć już do nich przywykłeś, a w mieszkaniu specjalnie zainstalowałeś klimatyzację. Wstajesz i potykasz się o własne stopy, idąc do kuchni, ale nie zapalasz światła — wszędzie panuje mrok, do którego zdążyłeś się przyzwyczaić. Nalewasz sobie szkockiej z lodem, którą od razu wypijasz duszkiem. Nie czujesz się jednak pijany; raczej słaby. Żałujesz, że nie ma nikogo, kto by tobą potrząsnął i pomógł wrócić do normalnego funkcjonowania. Bo jeśli kiedykolwiek potrzebowałeś towarzystwa, to właśnie w tej chwili.

Tylko co byś zrobił, wiedząc, że nie siedzisz w tym sam?

SZTORMEM [1]Where stories live. Discover now