Mallydia

830 32 7
                                    

Lydia Martin od niedawna miała  problemy ze snem. Potrafiła nie zmrużyć oka przez całą noc opuszczając następnego  dnia lekcje,  gdyż jak to jej mama ujęła "wyglądała niczym trup". Tak też się czuła. Jak trup. Z dnia na dzień była coraz bledsza,  a jej przyjaciele tylko na to patrzyli, bo Lydia nie pozwalała im nawet zacząć tematu jej trudnej sytuacji. Bywała u Deaton'a wiele razy i mimo, że zapewniał ją,  iż dowie się, co z nią nie tak dalej stali w miejscu.  A Lydia cierpiała.  Nie czuła bólu,  a mimo tego czuła się okropnie.  Była wiecznie przygnębiona,  ponura i zamyślona.  Nie uważała na lekcjach,  nie słuchała słów wypowiadanych przez jej przyjaciół. Złościli się,  że dziewczyna myśli o czymś innym, gdy oni mają kolejny problem dotyczący Beacon Hills.  Jednak ona wcale nie myślała. Wprowadzała się w stan nicości,  kiedy nie potrafiła odróżnić rzeczywistości od pustki,  która ją wypełniała,  jej świadomość nagle znikała,  a zielonooka nigdy nie pamiętała,  co działo się w jej głosie podczas tego stanu. Nikomu o tym nie mówiła, wiedziała,  że żaden z nich by jej nie zrozumiał. A do tego starałby się pomóc, co było dla Lydii najokropniejsze z całości.  Nie lubiła być bezradna,  nie lubiła, gdy inni się nad nią litowali i próbowali stwierdzić,  co jej jest. A może nie chciała pomocy? Może ten stan jej się podobał? Ale oni z pewnością by tego nie zrozumieli.  I zamiast chronić miasto zajmowali by się nią. Co by z tego wyszło?  Martin znienawidziłaby ich jeszcze bardziej,  a niewinnych ofiar byłoby coraz więcej. Dlatego milczała.  Choć czuła,  że długo tak nie wytrzyma i w końcu jej bariera ochronna pęknie. Teraz nie było na to miejsca i czasu, więc najlepszym sposobem było unikanie ludzi,  choć niesamowicie trudnym.  Lydia patrzyła w ciemność,  która ją otaczała.  Chciała zasnąć,  potrzebowała snu,  dużo snu, czuła,  że mogłaby przespać sto lat i jeszcze byłoby jej mało.  Ale nie mogła, każda próba kończyła się niepowodzeniem i coraz większą irytacją.  Rudowłosa od momentu, gdy działo się z nią to "coś" tłumiła w sobie wszystkie emocje,  nie wychodziły z niej nawet podczas krzyku.  Te emocje kłębiły się w jej ciele,  a dziewczyna miała ochotę coś z tym zrobić.  Nosiło ją,  lecz wiedziała,  że nie może ich teraz rozładować.  Jest noc.  Lydia spojrzała na godzinę w telefonie.  3:24. Jeszcze tak długo do świtu, a ona już ma dość.  Ma dość całego życia,  wszystkiego,  co się dzieje dookoła.  I jak się pozbyć tego uczucia, które powodowało u niej nieprzyjemne duszności?  Jak do cholery?  Szczerze,  powinna była się już do tego przyzwyczaić,  przecież nie było dnia i nocy,  aby poczuła się lepiej, tak jak kiedyś.  Szkoda,  że nie odróżnia nawet smaku truskawek od nicości.  I co ma teraz robić?  Dalej myśleć nad swoim życiem, nadnaturalnymi zdolnościami,  które prawdopodobnie były przyczyną jej odcięcia od świata?  Lydia tyle razy już o tym rozmyślała,  że dawno zdążyła wywnioskować, iż to moce banshee zawładnęły nad jej ciałem i duszą.  To wszystko ją przerosło i jest teraz tym czym jest.  Martwą Lydią.  Dziewczyna nawet nie zorientowała się, że pisze wiadomość do swojej przyjaciółki - Malii.  Można by powiedzieć,  że to ona zastępuje jej Allison.  Mimo,  że był środek nocy rudowłosa nie zawahała się i poprosiła szatynkę,  aby do niej przyjechała. Nie wiedziała czemu, ale czuła,  że Tate pomimo późnej godziny przyjedzie do niej, jak najszybciej.  I przyjechała.  Nie minęło nawet 15 minut,  a Malia już siedziała na łóżku obok wykończonej Martin. 
- Lydia,  co się dzieje?  - Spytała stanowczo i opiekuńczo. 
- Nie wiem. 
- Jak to nie wiesz? Przestałaś normalnie funkcjonować,  musi się coś dziać.  Nie jesteś tą Lydią Martin,  którą znam. Powiedz mi, co się stało.  Przecież możesz mi zaufać.  - Powiedziała z żalem, a ruda poczuła skruchę. 
- Od pewnego czasu czuję się kompletnie wypalona od środka.  Nie jestem już sobą,  nic mnie tu na tym świecie nie trzyma i rzeczywiście nie potrafię funkcjonować tak, jak dawniej. Człowieczeństwo powoli zostaje ze mnie wypalane,  a siła banshee przejmuje nade mną kontrolę.  Niedługo nie zostanie ze mnie nic. Zamienię się w zjawę,  której mocą się posługuję.  - Wyznała,  a jej puste słowa zdawały się odbijać od ścian,  bynajmniej ona miała takie wrażenie. Malia była zszokowana jej wypowiedzią,  wręcz przerażona.  Tego się nie spodziewała, a myśl o utracie przyjaciółki była tak straszna,  że dziewczyna otworzyła szeroko oczy oraz usta i zaniemówiła. To, co mówiła Lydia przerażało ją o wiele bardziej niż walka z własną matką.  Nie chciała,  żeby Martin się poddawała,  a jej słowa brzmiały tak, jakby już dawno się z tym pogodziła.  Z tym, że kiedyś jej wewnętrzna banshee zabierze ją z tego świata i już nigdy nie powróci.  Szatynka wymrugała łzy przestraszenia i położyła swą ciepłą dłoń na lodowatych kostkach zielonookiej.  Jej całe ciało było tak blade i zimne,  jakby nie płynęła w nim krew.  A może nie płynęła i tylko jej nadprzyrodzone zdolności utrzymywały ją przy życiu?  Lydia często nad tym myślała.  Jednak nie zważając na to,  co by wywnioskowała nic tak naprawdę w tej sprawie nie było pewne i prawdopodobnie nie będzie.  Martin pociągnęła nosem niewzruszona swoją sytuacją. W przeciwieństwie do Malii,  która miała ochotę walnąć przyjaciółkę,  powiedzieć, żeby tak nie mówiła i razem z nią płakać przez całą noc.  O tak, to było najlepsze rozwiązanie.  Mimo tego przybrała opanowany wyraz twarzy,  jedynie jej oczy zdradzały stan, w jakim aktualnie była. 
- Nie znikniesz,  Lydia.  Nie pozwolę na to. Jesteś moją przyjaciółką i cokolwiek nie zrobisz lub powiesz będę przy tobie i obronię Cię przed grożącym ci niebezpieczeństwem. Scott także się martwi,  Stiles, wszyscy...Nawet nie wiesz, jak bardzo się martwiliśmy przez cały ten czas, kiedy nas unikałaś i nie chciałaś z nikim rozmawiać. A mimo tego baliśmy się z Tobą porozmawiać,  dowiedzieć się o co chodzi.  Baliśmy się prawdy,  która okazuje się, że jest jeszcze okrutniejsza niż nam się zdawało.  Chcemy ci pomóc,  Lydia.  Ale nie zrobimy tego, jeśli nam wszystkim nie wyjaśnisz co się z Tobą dzieje. Ja sama nie powtórzę tego chłopakom,  musisz zrobić to ty, szczerze z nami porozmawiać. Inaczej się nie da. Wyczuwam twoją niechęć,  ale tak nie może być.  Nie da się tak żyć, jak byś chciała. Nie da się unikać przyjaciół,  rodziny.  Musisz dać sobie pomóc. Teraz, gdy mi o tym powiedziałaś nie masz już wyboru.  - Oznajmiła Malia wyrzucając z siebie wszystko, co się w niej kłębiło. Zaprowadzi Lydię do watahy i zmusi do mówienia nawet jeśli miałaby użyć przeciwko niej siły. 
- Pamiętaj,  że nie jesteśmy zwyczajnymi nastolatkami,  możemy znaleźć jakieś rozwiązanie.  Na pewno jest jakieś. - Dodała pocieszająco. 
- A co jeśli nie ma?  - Spytała cichym głosem rudowłosa. 
- Nie ma takiej możliwości, zawsze znajdzie się wytłumaczenie,  zwłaszcza,  że mamy pod ręką takiego geniusza,  jak Deaton'a. 
- Już byłam u niego.  Nic nie wie. 
- To tylko kwestia czasu.  Gdy cała nasza drużyna zacznie szukać, rozwiązanie przyjdzie szybciej niż możesz się spodziewać. Proszę,  nie rób nam tego.  - Malia poczuła,  jak głos jej się załamał. Lydia nie umrze,  nie może. 
- Nie chcę waszej pomocy.  - Szepnęła płaczliwie.
- Chcesz,  tylko nie chcesz dopuścić do siebie faktu, iż jej potrzebujesz.  Znam Cię,  Lydia.  - Tate nie owijała w bawełnę,  choć każde jej słowo doprowadzało Martin do szaleństwa. Poczuła, jak wypełnia ją panika,  była w jeszcze gorszym stanie niż przed chwilą,  łzy spływały po jej policzkach.  Nie wiedziała czemu, ale to wszystko,  co ją otaczało dopiero teraz zaczęło ją ranić i do niej docierać.  Jakby to właśnie Malia przełamała tą barierę i wszystko powoli uderzało w Lydię powodując u niej rozpaczliwy ból i załamanie. Dziewczyna cała się trzęsła z zimna i smutku,  szlochała czując,  że zaraz ból rozsadzi jej głowę,  że nie wytrzyma tego psychicznie.  Szatynka widząc do jakiego stanu doprowadziła przyjaciółkę,  przyciągnęła ją do siebie i mocno przytuliła pozwalając, aby łzy zielonookiej zmoczyły jej koszulkę.  Przez dłuższą chwilę Lydia płakała wtulona w kojotołaka,  aż w końcu Malia postanowiła zabrać ból dziewczyny.  Poczuła nieprzyjemne pieczenie w dłoniach,  jakby ktoś zamrażał ją od środka. Zadrżała, a ruda odsunęła się od niej.  Brązowooka położyła palce na podbródku rudej unosząc go lekko w górę.  Lydia pochyliła się nad nią działając pod wpływem impulsu i pocałowała miękkie usta dziewczyny.  Malie zdziwiło zachowanie Martin,  ale delikatnie oddała pocałunek. Trwały tak przez chwilę po czym Lydia poprosiła:
- Zostań.  - Błagalny ton,  którym się posługiwała był jeszcze gorszy niż widok płaczącej dziewczyny. Tate nie potrafiła się sprzeciwić. Lekko pchnęła rudą na poduszkę i wtuliła się w jej plecy mrucząc krótkie 'dobranoc'. To była najlepsza noc w życiu Lydii Martin. 

Dziewczyna otworzyła oczy. Pierwsze o czym pomyślała to imię jej przyjaciółki. Czy to, co wczoraj się wydarzyło działo się naprawdę?  Lydia dotknęła miejsca obok niej, nie było tam nikogo,  lecz czuła ciepło,  co znaczyło,  że Malia dopiero niedawno sobie poszła. Martin czuła się jakoś inaczej. Nie wiedziała czemu,  ale czuła,  jakby cel do którego dążyła został spełniony.  Czuła radość, podekscytowanie i...o mój Boże!  Ona czuła się wypoczęta!  Nareszcie normalnie przespała noc nie licząc tego, co działo się przed pocałunkiem.  No właśnie, pocałowała Malię.  Co się z nią dzieje? Jej serce przyspiesza na myśl o szatynce.  Czy to kolejny znak na to, że dawna Lydia Martin wróciła?  Że już nie umiera od środka,  nie jest obojętna na świat i że odczuwa wszystko to, co normalni ludzie?   To chyba dobrze,  nie?  Zwinnie zeskoczyła z łóżka i pobiegła do kuchni w samej pidżamie.  Natalie Martin już przygotowywała dla niej śniadanie. Zdziwił ją widok szczęśliwej córki, każdy wie, jak wyglądała i zachowywała się ostatnio.  Lydia nabrała kolorów i czuła potrzebę rozładowania energii, którą w sobie tłumiła przez tak długi czas.  Rozmawiając z mamą zjadła płatki i w podskokach ruszyła do łazienki. Po powrocie spakowała potrzebne jej książki czując na sobie wzrok mamy. 
- Lydia czy wszystko w porządku?  - Zapytała zmartwionym głosem.
- A wyglądam,  jakby było coś ze mną nie tak? - Spytała łagodnie.
- Wiesz, ostatnio byłaś...jakaś inna i dlatego no wiesz,  zdziwiłam się, gdy wstałaś taka wesoła i jakby...zdrowa.  - Jąkała się pani Martin,  ale ruda przerwała jej uściskiem. 
- To chyba dobrze, prawda?  - Tymi słowami pożegnała mamę i wyszła z domu. 

Ciekawskie ślepia nie dawały Lydii spokoju, gdy przekroczyła próg szkoły jako ta dawna Lydia.  Wszyscy przyzwyczaili się do jej "martwej" wersji. Dziewczyna jednak niczym się nie przejmowała i kroczyła dalej w poszukiwaniu swojej paczki przyjaciół.  Kocha ich, zasługują na wyjaśnienia.  Zwłaszcza,  że już jej się polepszyło,  a zielonooka nie chciała,  aby niepotrzebnie się o nią martwili. 
- Lydia?  - Podszedł do niej Scott oraz Liam.  Chwilę później doszli Stiles i Kira.  Przyjaciele od razu zaczęli ją wypytywać czy wszystko dobrze, jak się czuje. Banshee odpowiadała im na pytania lub potwierdzała skinięciem głowy. Spojrzała na Malię,  która stała przy szafkach i jej się przyglądała.  Posłała szatynce znaczący wzrok oraz delikatny uśmiech na co dziewczyna od razu się rozpromieniła.  Tylko one wiedziały,  co chodzi im po głowie.  I tak miało zostać.
- Hej, pogadamy później ok?  Wyjaśnię wam wszystko po lekcjach.  - Zwróciła się do czwórki przyjaciół, wyminęła ich i z dumnym wyrazem twarzy ruszyła pod klasę.  Lydia pomyślała,  że może jednak będzie lepiej. 

Coś mi nie wyszło,  ale ok xd

one shots | fandomyWhere stories live. Discover now