12. Kolejne brzemię

Start from the beginning
                                    

- Wampir z namiastką Norny. – grobowy ton Deatona zamknął moje przemyślenia w ciemnym punkcie. – Zostawiono w tobie odrobinę życia, trochę zdolności. Nie tyle ile posiadałaś wcześniej, ale... Coś tam jeszcze masz.

- Pusto. Nie ma we mnie grama Norny. – zapewniłam.

- To jest w tobie uśpione. – zawyrokował Deaton. – Głęboko w tobie, Rosalie. Może to coś o czym nie miałaś pojęcia... Coś nowego. Wypartego przez pragnienie. – zastanawiał się. – Jesteś chimerą.

Nabrałam gwałtownie powietrza. Moje ciało zesztywniało sparaliżowane lękiem.

- Nazwij to jakoś inaczej, Deaton.

- Fakt. Źle się wyraziłem. Jesteś wyjątkowo obdarzonym Wampirem.

Wyjątkowe obdarzenie, w mojej głowie brzmiało to jak kolejne obciążenie. Brzemię którego nie będę potrafiła unieść. Kolejna kłoda pod nogi. Zakręciło mi się od tego w głowie.

- Nie chcę tego budzić. – powiedziałam.

- Carter to w tobie obudzi. Brutalnym sposobem. Nie wie co to jest, ja też nie. Gdybym tylko mógł...

- Nie! – Isaac zaprotestował. – Zabiorę ją teraz do Lydii i wrócę ze Scottem. Pomyślimy co zrobić.

Pociągnął mnie do góry. Z jego ręką oparta na biodrze wyszłam z kliniki Deatona prosto do samochodu Isaaca. W drodze nie rozmawialiśmy. Zastanawiałam się czy to dlatego że Isaac myślała intensywnie o Carterze, czy dlatego że zwyczajnie miał dość całej afery wokoło mnie.

Pod domem Martin, rzucił mi ciche pożegnanie i ucałował mnie w czubek głowy. Wrócił szybko do auta i odjechał zanim zdążyłam wcisnąć dzwonek. Nie musiałam długo czekać. Lydia otworzyła po minucie z szerokim uśmiechem na twarzy i kubkiem herbaty w dłoni.

- Isaac napisał mi wiadomość. – wytłumaczyła swoją szybką mobilizację i wpuściła mnie do środka. – Napisał też ze zadzwoni do Edythe że dziś nocujesz u mnie.

- Świetnie z jego strony. – swoje kroki skierowałam do sypialni Lydii. Mieściła się ona na piętrze, a ja znałam dom na tyle dobrze, by poruszać się po nim z zamkniętymi oczami. Kiedy minęłam próg pokoju, walnęłam się na stos poduszek na łóżku i westchnęłam teatralnie.

- Podał mi powód. – oznajmiła siadając na krześle od biurka. – Osobiście uważam że powinniście pozwolić Deatonowi znaleźć twój dodatkowy dar.

- A ja osobiście uważam że to głupota. Nie chcę wiedzieć co jeszcze siedzi w mojej głowie. – pusty wzrok wbiłam w sufit. – Nie potrafię zrozumieć siebie teraz, to z jakimś dodatkiem też nie będę umiała. Lydio, to wszystko nie ma sensu. Carter ma Goję... Jeśli ją chcę, będę musiała się z nim zmierzyć.

- A chcesz?

- Bardzo niebezpiecznie tak. Jestem gotowa dla niej zabić.

- Więc uważam, że Deaton powinien sprawdzić co to za bonus... Mogę to nazywać bonusem? – skinęłam głową. – No więc jak już pójdziesz po Goję, to co masz może dać ci przewagę. I tak jesteś już niewymownie idealna, w każdym calu... Ale przewaga bitewna będzie ważna.

- Deaton już raz wciągnął mnie w to bagno.

- W bagno wciągnął cię Theo dając ci Doktorów Strachu. – Lydia przewróciła oczami. – Właściwie to tak trochę sama w nie wlazłaś więc teraz nie miej do nas pretensji. Jesteś uparta.

- Jestem. – potwierdziłam.

Z dołu usłyszałam jak mama Lydii wchodzi do domu. Odkłada klucze na blat pod lustrem i zdejmuje szpilki.

- A twoja mama właśnie przyszła. – powiadomiłam Lydię z nieskrywanym zadowoleniem. Mój uśmiech powiększył się jeszcze bardziej, kiedy Martin fuknęła cicho.

- Może to jest ta twoja super zdolność.

- Każdy wampir ma świetny słuch. Nie próbuj tego szukać, bo nie mam zamiaru tego ujawniać w taki czy inny sposób. – uprzedziłam zanim podjęła kolejne kroki w znalezieniu mojego daru. – Lydia, wolę uważać że nie mam żadnego daru niż oswajać się z kolejnym wyrzeczeniem.

- Cały czas chodzi o Isaaca, mam rację?

Chciałam powiedzieć że nie, ale bym skłamała. Nie chciałam zabierać mu jego młodości, którą ja w najgorszym wypadku zatrzymam na zawsze. Chciałam żeby żył jak inni w jego wieku, chociaż mogło być to głupie stwierdzenie biorąc pod uwagę że podczas każdej pełni dostaje nagłej wariacji. Właściwie rzecz ujmując, chodziło mi tylko o Isaaca. Był moją pierwszą, kompletnie przejmującą moje myśli i cele życiowe, miłością. Nie mogłam go stracić przez jakieś pozostałości po dawnym życiu. To byłoby z mojej strony kompletnie samolubne i nieodpowiedzialne. Doskonale wiedziałam, że odsunięcie od siebie Isaaca jest niemożliwe, teraz to on był moją jedyną kotwicą i jedynym sensem dla którego szukałam leku. Kiedy w końcu go znalazłam, jak w każdym cholernym tragizmie, coś musiało się spieprzyć.


Kolejne dni mijały tak samo. Perfekcyjnie się od siebie nie różniły, oczywiście oprócz niedzieli kiedy to Derek zjawił się u mnie z zapasem krwi, którą miałabym wypić na raz. Edythe ucieszyła się na jego widok. Nie wiem co Hale miał w sobie, ale moja mam go uwielbiała. Mogłabym to nawet nazwać zauroczeniem, ale Derek mógłby być moim bratem i było to zdecydowanie niesmaczne. W poniedziałek przeczytałam „Marinę". Miała dużo czasu wieczorem, bo nikt nie nękał mnie telefonami. Wszyscy moi znajomi gdzieś zniknęli.

Najpierw zniknęła Kira. Scott mówił że pojechała z mamą do Portland, oglądać uniwersytet. Kolejny był Liam którzy rzekomo nabawił się jakiejś paskudnej grypy, Scott nie przeszedł do szkoły w tym samym czasie co Lydia. On podobno zaraził się od Liama, a ona wyjechała oswoić się z Harvardem na który się wybierała. Isaac nie pozostawił nawet wiadomości, ale według Stilesa który jeszcze wtedy ze mną rozmawiał, Lahey pojechał do Vancouver z Derekiem i Jacksonem. Stilinski został, ale zaczął mnie unikać. Na biologii nie gadaliśmy. Kiedy próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej, zbywał mnie syknięciem. Na lunche ja przestałam chodzić, długie przerwy między angielskim i WOS'em spędzałam w bibliotece przy stosach ciężkich książek. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy nie mam déjà vu. Z czasu kiedy wszelkie pytania się namnażały. Czyżby moje życie zataczało pełny krąg?

W sobotni poranek, Edythe zjawiła się w moim pokoju z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie miała na sobie firmowej garsonki, ani szpilek. Ubrana w białe spodnie, luźną czarną bluzkę i sandałki na obcasie odciągnęła ze mnie kołdrę. Musiałam udawać niewymownie zaspaną. Zmrużyłam oczy, potarłam twarz i spojrzałam na nią z kiedyś typowym dla siebie o poranku nieogarnięciem.

- Ktoś umarł że jesteś taka radosna? – fuknęłam.

- Nie! Jedziemy do Seattle! Obejrzymy Uniwersytet.

Właściwie mi to pasowało. Kiedy tylko Edythe wyszła, wstałam, poszłam pod prysznic. Kiedy wróciłam, coś nakłoniło mnie do założenia spódnicy, to był jakby impuls, ale teraz miałam wiecej odwagi niż kiedyś. Wyjęłam z szafy czarną rozkloszowaną spódniczkę i cienki szary sweter. Podwinęłam rękawy, dobrałam do tego buty i byłam gotowa. Mój strój wywołał zachwyt na twarzy Edythe. Nie widziała mnie w spódnicy, a teraz sama się tak ubrałam. Musiała być cholernie dumna, bo wgapiała się we mnie jak w obrazek.

- Idziemy? – zapytałam machając jej ręką przed twarzą.

- A śniadanie?

- Nie jestem głodna. – oznajmiłam z pełnym przekonaniem i poszłam do przedsionka. Sprawdziłam tylko stan moich włosów. Rozrzucone na ramionach utrzymywały tą samą długość od przemiany.

Edythe pojawiła się w przedsionku chwilę po mnie. Wzięła kluczyki od toyoty i torebkę. Wyszłam jako pierwsza, czekając aż mama zamknie drzwi udałam się do auta. Dawno nim nie jeździłam, przywodziło mi na myśl normalność. Kiedy Edythe zajęła miejsce kierowcy, naprawdę moje życie zataczało krąg.


Full Moon - isaac laheyWhere stories live. Discover now