Rozdział 8

51 6 0
                                    

Podwładni pani pułkownik powoli się wycofują. Ona szarpie się w objęciach Wrena. Po jej gładkiej szyi cieknie strużka ciemnoczerwonej krwi. Młodzieniec, gdy to widzi, natychmiast odsuwa sztylet od skóry zakładniczki na bezpieczną odległość. Nie chce jej zranić.

Gdy odwrót czerwonych żołnierzy jest definitywny i większość zaczyna znikać w gęstym lesie, Wren puszcza dziewczynę, tylko po to, aby odebrać mocny cios otwartą dłonią w sam środek twarzy. Mina Lilli jest jednoznacznie niezadowolona.

- No nie, teraz to mnie naprawdę wkurzyłeś – cedzi przez zęby.

- A o co tym razem chodzi? – pyta z dezaprobatą Wren.

- Teraz będą za wszelką cenę starali się mnie odbić, wykupić albo nie wiadomo co jeszcze – Lilli wzdycha zrezygnowana – mogłeś po prostu udawać że mnie zabijasz, nie byłoby problemu. Wszyscy by to uznali i do widzenia, zero problemów. Ale nie, jaśniepan królewicz jest mądrzejszy i lepiej wie o czym ja myślę i jak to zrealizować.

- Przepraszam, Lilli – mówi chłopak spuszczając wzrok – nie wiedziałem i nadal nie wiem jaki jest twój cel.

- Mam misję do wykonania, a bycie pułkownikiem armii z nim nie współgra – wyjaśnia cierpliwie – zresztą nieważne, teraz musisz wypić piwo, które nawarzyłeś. Zwiąż mnie.

Podstawia mu nadgarstki, a on związuje je swoim paskiem. Nie ściska go mocno, obchodzi się z nią delikatnie. Ich ręce na chwilę się łączą, a spojrzenia spotykają. Królewicz tonie w głębokiej zieleni jej tęczówek, zagłębia wzrok w rozszerzonej, mrocznej źrenicy, podziwia długie, czarne rzęsy. Ogląda każdy cal twarzy, aby wryć go sobie w pamięć, ponieważ to najprawdopodobniej ich ostatnie spotkanie. Usta są ciemnoróżowe, koloru dojrzałych malin. Idealny wykrój wprost stworzony do całowania.

Lilli nie ma pojęcia dlaczego, ale również przygląda się Wrenowi. Spogląda w jego szaroniebieskie, nie za duże oczy, w których zawsze gdzieś na dnie płonie iskierka wesołości. Wargi młodzieńca są wąskie, blade, lecz mimo to nie wyglądają źle przy tak jasnej karnacji. Królewicz jest drobnej budowy, jego dłonie są gładkie i delikatne. I do tego ten zapach. Mięta i rumianek. Rumianek i mięta.

- Wracajcie do obozu, zaraz dołączę – rzuca szybko Wren do swoich ludzi, a oni szybko się oddalają. Wiedzą, że nie należy przeszkadzać wysoko urodzonym w ich prywatnych porachunkach. Kilku żołnierzy rechocze niedwuznacznie i rzuca takież spojrzenia.

Nagle z północy wieje wiatr. Lodowaty, przenikliwy, docierający do głębi ludzkiej duszy. Podmuch wyje w koronach drzew, szumi między miotłami rzadkiej trawy, rozwiewa czarne włosy Lilli. Dziewczyna w skroniach czuje kłujące ostrze bólu, krew szumi rytmicznie. Zaciska powieki chcąc pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. Ból narasta z każdym poruszeniem powietrza, w uszach zaczyna jej piszczeć, a na czaszkę napiera jakaś siła, obca, niewyjaśniona i potężna. Brakuje jej oddechu. Powoli zapada się w głębi swego obolałego umysłu, gdy naraz czuje, że coś odpuszcza. Naraz wszystkie dolegliwości ustają, a ona nie odczuwa już tego chłodu, tylko przyjemne ciepło jesiennego popołudnia. Po chwili orientuje się, że to rozgrzewające doznanie nie jest tylko wynikiem pogody.

Na jej policzkach swoje dłonie trzyma Wren i Lilli dopiero teraz słyszy, że młodzieniec coś mówi, a raczej woła.

- Lilli! Co się dzieje? – jego głos jest jakby przytłumiony, jakby dochodził zza ściany. Dziewczyna otwiera oczy i po chwili obraz się wyostrza.

- Żyję – to jedno słowo wywołuje westchnienie ulgi u królewicza – a teraz odsuń się ode mnie, bo nie będzie tak milutko – dodaje uśmiechając się złośliwie. Wren dopiero w tej chwili zauważa, że trzyma dłonie na jej twarzy i widzi jak blisko niej się znajduje. W jego oczach błyska zadziorna iskierka. Nie powie jej co widział. Nie chce jej mówić jak wyglądała, gdy pod całą jej skórą uwidoczniły się czarne żyłki, a z nosa poleciała strużka brunatnej krwi.

Tam, gdzie rosną róże ~ KorektaWhere stories live. Discover now