Obłęd - Dzień drugi. Przedpołudnie (2)

0 0 0
                                    

2

Minęło już dawno południe, a Robert Bradford nadal nie wyszedł ze swojej sypialni. James, nieprzywykły do takiego zachowania swojego pana, zapukał w końcu do drzwi, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, delikatnie je uchylił.

Pomieszczenie było pogrążone w mroku, a Robert zdawał się spać głębokim snem. James podszedł bliżej łóżka i oznajmił cicho, ale wyraźnie:

– Panie hrabio, już południe.

Robert wymamrotał coś pod nosem i przekręcił się na drugi bok.

– Czy życzy sobie pan hrabia zjeść śniadanie w łóżku? – nie ustawał kamerdyner. Było to dla niego zupełnie niedorzeczne i czuł się niekomfortowo z takim naruszeniem codziennej rutyny. Hrabia nawet po mocno zakrapianych balach trwających do wschodu słońca nie spał tak długo.

Bradford rozchylił nieznacznie powieki, sklejone ropą. Czuł się, jakby wypił poprzedniego wieczoru morze wina, a przecież poza lampką szampana na początku balu niemal nie tknął alkoholu. Poruszył się, próbując się podnieść i jego ciało przeszył ogromny ból. Jęknął i opadł na poduszki.

Każdy jego mięsień drżał niczym po wysiłku fizycznym ponad siły. Wystarczyło, że mężczyzna lekko się podniósł, a każdy najmniejszy nerw na jego ciele reagował palącym, alarmującym bólem.

Kamerdyner tymczasem podszedł do okna i rozchylił zaciągnięte ciężkie zasłony. Do pokoju wpadło niewiele słońca, od wielu dni niebo było zaciągnięte gęstą warstwą chmur, ale i to wystarczyło, by oślepić Bradforda. Robert mimo bólu momentalnie usiadł na łóżku, wyprostowany, i zasłonił oczy dłonią.

– Pić – wycharczał przez zaciśnięte gardło. – Przynieś mi wody...

– Dobrze, panie hrabio. – Kamerdyner zgiął się w lekkim ukłonie i zaczął wycofywać się z sypialni, nie okazując zdziwienia ani potępienia. Jego pana do tej pory nigdy nie dopadł kac, jednak James sądził, że Bradford słusznie zasłużył sobie na te męczarnie. Sytuacja z lady O'Reily była niedopuszczalna. Co innego niewinny flirt, co innego dać się przyłapać in flagranti z kobietą o dość wątpliwej reputacji. Biedna lady Martha, pomyślał kamerdyner w duchu, lecz jego profesjonalizm nie pozwolił mu na nic innego, jak oddalenie się z sypialni i wypełnienie swoich obowiązków.

– James... – rzucił Robert, a kamerdyner przystanął i odwrócił się w jego stronę – ...przygotuj śniadanie. Jestem piekielnie głodny.

***

Bradford potrzebował godziny, by w końcu zwlec się z łóżka i wrócić do żywych (co było, drogi Czytelniku, słowem na wyrost. W żaden sposób nie przypominał żywego człowieka. Prędzej już nawet nie takie świeże zwłoki). Zjedzone w łóżku śniadanie sprawiło, że nabrał nieco sił – na tyle, by się ubrać. Stał teraz przed lustrem i spoglądał na swoją bladą, wymizerowaną twarz i przekrwione oczy. Wyglądał, jakby nie przespał od tygodnia nocy. Ubranie wisiało na nim jak na wieszaku, przez co sprawiał wrażenie dużo szczuplejszego. I bardzo chorego.

Podszedł do sekretarzyka i wysunął szufladę. Chwilę przetrząsał ją, nerwowo, aż w końcu zacisnął coś w pięści. Była to wściekle pomarańczowa kostka, z której po chwili zaczęła wydobywać się znajomo pachnąca mgła.

Dym wniknął w nozdrza Bradforda i powędrował dalej, przez płuca do krwi, i jeszcze dalej, aż do komórek mózgu. I właśnie wtedy twarz Roberta nabrała kolorów, ciało wyprostowało się, a oczy błysnęły czerwienią. 

Koronki i demonyWhere stories live. Discover now