Christina i Robert - Dzień pierwszy (5)

1 0 0
                                    

5

Sala balowa powoli wypełniała się gośćmi. Zaproszeni byli zachwyceni wystrojem wnętrza. Victor Scott jednak dopiął swego i pod nieobecność pana domu zdemontował olbrzymi żyrandol. Było warto narażać się na ewentualny gniew hrabiego. Światło zapewniały teraz małe lampki i kandelabry rozsiane po całej sali, nadając pomieszczeniu intymny klimat. Było magicznie.

– To musiało kosztować fortunę – skomentowała Cordelia Montague, stojąca z grupką swoich przyjaciółek. Powłóczyste barwne szaty oraz wysoki turban dodatkowo wyciągnęły jej i tak smukłą sylwetkę. Wydawała się teraz nieprzeciętnie chuda. Twarz i dłonie przyczerniła, a usta powlekła karminową szminką.

– Mój ojciec uważa, że takie wielkie bale to strata pieniędzy – odezwała się cieniutkim głosem Amelia Emerson, która w wielkim pióropuszu wyglądała niedorzecznie. Strój był niezmiernie oryginalny, lecz można było odnieść wrażenie, że niska i drobna Amelia ledwo dźwiga go na sobie. – Można wydać niewielkie przyjęcie, o którym będzie mówić się latami. Trzeba tylko mieć pomysł – powtórzyła słowo w słowo wypowiedź swojego ojca.

– Spójrzcie, czy to Mark Somersby? – zapytała Philippa, gdy na sali pojawił się mężczyzna w stroju arabskiego szejka. – Wygląda tak dostojnie.

Strój doskonale pasował do aparycji Somerby'ego, ciemnowłosego, brodatego mężczyzny. Philippa westchnęła przeciągle i zauroczona wpatrywała się w nowego gościa. Nie było wątpliwości, że wystarczy, by ten mężczyzna tylko kiwnął palcem, a panna Pierce skoczyłaby za nim w ogień.

Co znaczące, żadna z przyjaciółek nie zwracała zupełnie uwagi na to, co mówi druga. Każda ciągnęła swój wątek i zainteresowana była wyłącznie własną osobą. Ciekawe, że żadnej to nie przeszkadzało i panny doskonale się dogadywały... zupełnie się nie dogadując.

Na sali wciąż brakowało gospodarza, co zostało zauważone przez większość gości. I choć wypchane zwierzęta, muzyka oraz doskonałe przekąski skutecznie odwracały ich uwagę, to niepojawienie się hrabiego Bradforda do tej pory było co najmniej nietaktowne.

Nowi goście wciąż napływali niekończącym się strumieniem, a służba ledwo była w stanie nadążyć odbierać ich płaszcze i serwować szampana. Victor Scott zaaferowany kręcił się po sali, wydając rozkazy i stawiając służących do pionu. Jednak i on mimo chaosu i rąk pełnych pracy dostrzegł brak pana domu.

– James, widziałeś gdzieś hrabiego Bradforda? – Scott zaczepił przechodzącego kamerdynera.

– Rano był w swoim gabinecie, a potem pojechał w odwiedziny do lady O'Reily – odparł mężczyzna. Wydawał się poirytowany faktem, że Scott przeszkadza mu w pracy.

Wiedz, Czytelniku, że służba Bradforda dość nieprzychylnie wypowiadała się o młodym organizatorze. Ba, według nich Victor szarogęsił się i wydawał absurdalne rozkazy, wciąż zmieniając zdanie. Przygotowania do balu miast tydzień zajęły przez to jego niezdecydowanie ponad trzy długie tygodnie, podczas których służba wyklinała Scotta na czym świat stoi. Nie zasługiwał on na miano najlepszego organizatora przyjęć w Londynie, którym go ogłoszono. Ale któż słucha służby, prawda?

– Nie wrócił jeszcze? Przecież minęło już tyle godzin! – Organizatora balu ogarnęła panika. To niedopuszczalne, by na jednym z najważniejszych wydarzeń sezonu zabrakło gospodarza.

– Wydaje mi się, że wrócił. W każdym razie powóz jest na miejscu, zaparkowany tuż obok kabrioletu, panie Scott. Sprawdzał pan w gabinecie lub sypialni pana domu? – zapytał kamerdyner, niewzruszony. Rzucił młodemu organizatorowi przeciągłe spojrzenie mówiące: mam cię serdecznie dosyć.

– Sprawdzę. – Victor Scott rozejrzał się jeszcze raz po sali, mając nadzieję, że Bradford w końcu się pojawił. – James...

– Tak, panie Scott?

– Jeśli spotkasz hrabiego, powiedz, że go szukam.

– Oczywiście, panie Scott – odparł służący i ruszył ku drzwiom witać kolejnych gości na przyjęciu.

***

Tymczasem Robert Bradford wydeptywał kolejne kilometry w swojej sypialni; myślami przebywał bardzo daleko. Czy to przez przebranie hinduskiego maharadży sprawiał wrażenie dużo starszego, niż był w rzeczywistości? Owszem, obszerne szaty spływały wzdłuż ciała, ukrywając wysportowaną sylwetkę, a sztuczna broda całkowicie zmieniła jego rysy. Jednak w jego oczach czaiło się coś, co przydawało mu lat.

Umysł Bradforda wciąż zasnuwała pachnąca kadzidłem mgła, jednak tym razem nie tłamsiła zmysłów. Wręcz przeciwnie, Robert widział wszystko wyjątkowo wyraźnie i słyszał rzeczy do tej pory dla niego niesłyszalne. Od czasu powrotu z rezydencji Christiny myśli galopowały w jego głowie, otwierając kolejne zagadkowe drzwi w umyśle. Z jego podświadomości wypłynęły największe lęki i tajemnice przeszłych pokoleń. Dostrzegał wokół siebie swoich przodków, którzy szeptali opowieści o zdradzie i potędze. Teraz każdy cal rezydencji zamieszkiwały duchy zabiegające o jego uwagę i posłuch. Jedynym sposobem, by dały mu choć przez chwilę spokój, było wywołanie w umyśle obrazu Kali. Na samo wspomnienie imienia bogini śmierci dusze dawno zmarłych uspokajały się, odstępowały od Bradforda, jakby czekając na rozkazy.

Robert był pewny, że traci zmysły.

– To musi być ta sama choroba, która dręczy Marthę – szeptał do siebie. – Pewnie coś jest w wodzie. Albo w jedzeniu. Tak, to na pewno to – przekonywał sam siebie. – Zatrucie ołowiem! Albo rtęć. To dlatego Martha oszalała zaraz po tym, jak się tutaj wprowadziła.

Mgła otuliła go znowu, niosąc ze sobą coraz wyraźniejsze wizje. Widział swojego dziadka, który wyciągał do niego okryte starczymi plamami ręce w geście rozpaczy. Ujrzał zakrwawionego praszczura, którego kojarzył z portretu w holu – założyciela jego rodu, krzyczącego, by mu pomóc. Bradford usiadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach, by nie patrzeć na tę paradę martwych przodków. Wtedy w jego umyśle znowu rozbłysło imię Kali. Przebiło się przez mgłę i duchy, stając się latarnią niepozwalającą jego poczytalności całkowicie się rozbić.

Bowiem w tym samym momencie, gdy tylko pomyślał o hinduskiej bogini, spłynął na niego spokój. Kali przemówiła, a jej głos przypominał dźwięk głosu lady Christiny:

– Stań się moim naczyniem.

Ukoiła go, otoczyła opieką, bowiem stał się jej wyznawcą już wtedy, gdy złożył jej ofiarę całopalną. A Kali dbała o swoich wyznawców.

Bradford nie walczył z tym. To była jedyna deska ratunku, by całkowicie nie popaść w szaleństwo. Bogini mogła ochronić jego umysł przed rozpadem. Poddał się jej całkowicie.

– Tak, jestem twój – odrzekł. Zaraz potem jego oczy błysnęły czerwienią.

Bradford poczuł, że wszystkie dusze jego przodków będą mu oddane tak długo, jak długo on będzie oddawał część Kali. Podążą za nim, będą mu posłuszne i napełnią go niewyobrażalną mocą. Po kolei jedna świadomość za drugą zaczęły wnikać w jego ciało, niosąc ze sobą całą pamięć przodków – wszelkie tajemnice Londynu, każdą plotkę i każdą informację, do jakiej dostęp miała kiedykolwiek jego rodzina.

Zaintonował słowa wcześniej sobie nieznane:

– Om Hrim Shreem Klim Adya Kalika Param Eshwari Swaha.

Koronki i demonyWhere stories live. Discover now