Rozdział 5.5

101 32 7
                                    

5

Po ponad tygodniowej, męczącej przeprawie, udało im się przedrzeć przez mokradła, docierając na ziemie Królestwa Diserd. Otoczenie rozpogodziło się bardzo szybko, zupełnie jakby wyjść z jednej bajki, i wejść do kompletnie innej. Maszerowali po otwartej, niezaleśnionej przestrzeni. Niebo ponad nimi nareszcie ożyło, otaczając wędrownych niebieską troską.

Mimo tak pięknej scenerii, Dena na języku uwierał nieprzyjemny posmak. Nos też go kolił, a zmysły szeptały niespokojnie.

– Ej Mischief, te twoje Królestwo zawsze tak capiło?

– Powtórz to sobie w myślach i zastanów nad sensem całej wypowiedzi. Poza tym, wiem, do kruka, wiem! Też to czuje!

Każdy mniej lub bardziej wyczuł, że "coś" jest nie tak. Ale nikt nie był w stanie sprecyzować co. Dopiero ruszając dalej, dostrzegli w oddali jakiś dziwny ciąg, jakby przemarsz. Dokładniejszy podgląd przysłaniało wzniesienie. I tak musieli tam iść, bo w tym samym kierunku leżało Mecratos.

Rudy poszedł przodem, a oni za nim. Gdy Mischief zatrzymał się na szczycie trawiastego pagórka, cały zesztywniał.

– I co? Co tam jest?

– Na początek, nie krzyczcie. Czy to z przerażenia, czy to ze zdziwienia. Po prostu bądźcie cicho. I... Niech ktoś mi wtedy powie, że to co widzę, jest tylko jakąś upiorną ułudą.

– Czemu bawisz się w dziwne budowanie napięcia? – Tereq złapał maga za ramię. Naraz pobladł. – Holy shiet...

O co chodzi tej dwójce? Niby czym się tak przejęli? Zawsze muszą przesadzać!

Deny do nich dołączył. Armia. Stanęło mu serce. Przeraźliwa armia. Zabiło na powrót. Niedaleko dalej, maszerowała wielka, zastraszająca armia. I to pełna kościotrupów!

Co? Co... Co?

Ciągnęła się na taką długość, że nie sposób było omieść ją wzrokiem. Teren po jakim stąpały zastępy szkieletów stawał się jałowy – istoty chciwie wysysały z niego życie. Skrzęk, skrzęk, zgrzytały kości. Tup, tup, wołała o pomoc ziemia.

– Nie stójcie jak takie kołki!

Mischief ściągnął w dół łeb Dena i Tereqa. Wszyscy położyli się brzuchami na glebie.

– Co to kuźwa jest?!

– Szkielety. – Z twarzy rudego uszły kolory.

– Tyle to ja widzę! – wyburczał Tereq. – Kiedyś biliśmy takie na zleceniu... Ale od tych tu aż się troi w oczach! Może mi się wydaje, ale czy nie jest ich trochę za dużo?

– Bo jest – odparł Zenos, także ze sztywną miną. – Wcale nie powinno ich tutaj być.

Z jednej strony Deny nie rozumiał takiego przerażenia zwykłymi szkieletami. Do pokonania jednego wystarczyły dwa-trzy celne uderzenia, a ich szybkość i ruchy pozostawiały wiele do życzenia. Ale z drugiej strony... Taka ilość nawet Denowi wydawała się zatrważająca. Nie potrafił dobrze liczyć, ale na pewno jest ich ponad setka. Nie, większa liczba. Ponad tysiąc. A może jeszcze większa? Dziesięć tysięcy? Ile to zer?

– T-to straszny widok – wybełkotała uzdrowicielka. – Myślicie że... dokąd one idą?

– Jesteśmy blisko granicy, więc o ile nadal będą nieustannie przeć naprzód... To zmierzają w tą samą stronę co my, do Mecratos – spekulował mag. – Noż zarąbiście.

– Rozumiem czemu mówiłeś o ułudzie – wygarnął Zenos. – To niepodobne żeby jakiekolwiek potwory, same z siebie poruszały się tak liczną grupą

Łzy RozpaczyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz