Rozdział 5: Tonąc w odmętach bezlitosnego świata

159 34 0
                                    

Rozdział 5: Tonąc w odmętach bezlitosnego świata

1

Szli za dnia, a wieczorami odpoczywali, pilnując na zmianę wart. Nikt nie palił się do pogaduszek – drużyna utrzymała się tylko przez pryzmat Aimer i trudnych okoliczności.

Im dalej się zapuszczali, tym las przeistaczał się w srożej przytłaczające miejsce, a nocne niebo nabierało ciemniejszych kolorów. Tym gestem drzewa i chmury napuszczały w nich całą gamę złych przeczuć.

Aktualnie zbliżali się do Wielkiego Pasa Bagien. Jednocześnie nie zapowiadało się, aby posiadane przez nich zapasy wystarczyły na dostarczająco długo. Po czterech dniach od wyruszenia wyczerpały się prawie całkowicie. To nie wróżyło dobrze.

Wioski graniczące z Królestwem Potworów należały do rzadkości. Nieraz bywało tak, że od strony terytorium demonów przypałętał się potwór. A to oznaczało duże niebezpieczeństwo.

Jednakże nie oznaczało to też, że nie istniały tam żadne osady. Obecnie – w celu uzupełnienia zapasów możliwie jak najbliżej – zboczyli z kursu. Kierowali się do jakiegoś mniejszego miasteczka, które może i było ulokowane niedaleko granicy z Królestwem Potworów oraz Królestwem Diserd, lecz wciąż leżało w Imperium. Droga prowadziła poprzez las.

– Stójcie.

Deny jako zwierzoczłowiek, posiadał nie tylko wyczulone zmysły, ale także węch i słuch. A właśnie usłyszał nietypowe, ochrypłe dźwięki.

– Co się stało? Przerwę na siku robiłeś pół godziny temu. – Mischief niechętnie na niego spojrzał.

– To nie to...! – warknął przez zęby, ledwie powstrzymując krzyk. – Wsłuchajcie się, a zrozumiecie!

– Hmm. Jak tak mówisz, to prawda. Coś ala szumy od radia.

– Radia?

– Nieważne. Słychać dziwny klekot.

– T-też go słysze...

– Nie podoba mi się to. Bądźcie ostrożni.

– Kim ty jesteś, żeby mówić takie rzeczy? – Tereq zgromił na rudego.

– Po prostu nie hałasuj. Dobrze?

Kiedy się ucieszyli, prędko zlokalizowali źródło owych odgłosów. W pobliżu coś się poruszało. Przystanęli na małym wzniesieniu, ukryci w krzakach. Na dole ujrzeli...

Deny przez tą krótką chwile, dumał jak opisać widzianą istotę. Miała zgarbioną sylwetkę dorosłego mężczyzny oraz tępo posuwała się naprzód. Z tego co mu wiadomo, demony tak nie wyglądały. Istota nie przypominała także efa ani tym bardziej zwierzoczłowieka, czy cokolwiek innego.

Zacznijmy od tego, że była całkowicie czarna. Czarna niczym węgiel, bez jakichkolwiek ubrań – nie posiadała również genitaliów. Chociaż miała nos i usta, barwnie zlewały się w jedną całość; żeby je zobaczyć, trzeba mocno wytężyć oczy.

Jedyny kolor jaki się wybijał, to biel. Konkretniej białe, okrągłe ślepia, przejawiające sobą jedynie bezrozumną myśl. Milimetry od jej skóry, tlił się atramentowy dymek. Obejmował ją praktycznie całą od dołu do góry. Tworzyło to dziwny efekt, bo idąc, zostawiała za sobą jakby cienistą poświatę.

Łatwo stwierdzić że nie była uzbrojona, lecz Deny natychmiast dostrzegł zaostrzone palce, wręcz pazury. Mógłby się założyć, że ostrością dorównują solidnemu mieczu.

Z boku istoty wyciekała smolista substancja, co przywodziło na myśl ranę ociekającą krwią. Jeszcze ich nie zauważyła, tylko ociężale lgnęła przed siebie.

Łzy RozpaczyDär berättelser lever. Upptäck nu