Jego broń wciąż wycelowana była w moją osobę. Posłałam mu cyniczny uśmieszek i zwróciłam się do Kyle'a.– Odłóż te leki, zajmę się tym.
Na jego twarz wpłynęło zdezorientowanie. Pokręcił przecząco głową, jakby próbował mi dyktować co miałam robić. Pogestykulował śmiesznie bronią, chyba zabrakło mu języka w ustach.
– Ale... – wtrącił się ze słyszalną dezaprobatą.
Z niewiadomych mi przyczyn, mimo swojego wieloletniego doświadczenia w unicestwianiu szwendaczy, to największą słabość i tak miałam do zabijania idiotów. Chociaż, czasem warto było hamować swoje pobudki i ograniczyć się do chłodnego, stanowczego rozkazu.
– Ruszaj dupę! – krzyknęłam. Nie zamierzał dłużej protestować, niemal w podskokach wybiegł z kuchni.
Przeklnęłam pod nosem i zerknęłam na kowboja. Cholera, uparty był.
Jego tęczówki były niebezpiecznie zwężone, a bandaż na twarzy krwawił. Uniosłam brwi i zbliżyłam się do niego.
– Umowa jest jasna. Zabieramy trzy czwarte. – skłamałam i sięgnęłam po pudełko z lekami.
Ku mojemu zdziwieniu, podszedł jeszcze bliżej opakowania i zabrał mi je sprzed nosa.
– Uczestniczyłaś w innej rozmowie? Połowa.
Zakpiłam i przeniosłam wzrok na chłopaka. Jego wyraz twarzy nie wyglądał, jakby miał zmienić w najbliższym czasie decyzję.
– Po co ci to? – zapytałam. Nadal nie rozumiałam, dlaczego wciąż z nim dyskutowałam. – Chorujesz, czy coś? – odparłam bez cienia zainteresowania.
Jego dłoń ciaśniej zatrzymała się na lekach.
– A tobie po co?
Wzięłam głębszy oddech, nie dając się wyprowadzić z równowagi. Nie, gdy ktoś taki jaki on próbował cokolwiek mi udowodnić.
– Nóż. – Wyciągnęłam w jego stronę dłoń. – I leki – rzuciłam.
– Nie.
Uniosłam brwi. Nie wierzyłam. On dziś umrze.
Nienawidziłam sprzeciwu. Było to pewnego rodzaju hipokryzją, bo sama na większość próśb miałam w zwyczaju przecząco odpowiadać.
– Tak? – wychrypiałam. – To dobrze.
Natychmiastowo wyciągnęłam jego pistolet i wycelowałam prosto w niego. On także nie próżnował, jego refleks był szybszy, niż myślałam.
Mój oddech zadrżał. Jednak moje plany nie poszły tak, jak przypuszczałam.
Własny nóż, który dawno powinien znajdować się w sakiewce powędrował na moją szyję. Mogłam go tak nie ostrzyć.
– Zrobisz krok, a skończysz jak twój przyjaciel na żwirze, albo nawet gorzej. Oddaj mi nóż i zabierz go z mojej szyi. – wycedziłam, odsuwając się od ostrza.
Prychnął, jakby moje słowa wcale go nie zainteresowały.
– Przestraszyłem się. – mruknął ze zblazowaniem. – Myślisz, że ktoś tak słaby jak ty coś mi zrobi? Za kogo ty się masz? – Wypuścił kpiąco powietrze. – Mylisz się...
– Och, czyżby? – zapytałam podobnym tonem. – Nie bądź dupkiem i oddaj mi ten pieprzony nóż! – Wrzasnęłam mu w twarz.
Jego mimika nijak się zmieniła. Patrzył mi prosto w oczy, z niesamowitą lekkością trzymając nóż na mojej szyi. Na twarzy miał wymalowane niewzruszenie.
YOU ARE READING
Ci, którzy żyją...[CARL GRIMES]
Fanfiction"Mors malum non est, sola ius aequum generis humani". Śmierć nie jest złem, a jedynie prawem obowiązującym cały rodzaj ludzki.