ROZDZIAŁ 5

330 21 85
                                    

Kilkanaście minut później, po zjedzonym posiłku, dawce leków i narzekaniu Sergiusza na korki, jesteśmy w drodze na Bronx. Odstawiliśmy Remy pod jej blokiem, aby nie musiała o tak późnej porze wracać sama do domu i zajechaliśmy po coś szybkiego na wynos, bo przecież Soran nie jadł nic od trzech godzin. 

- Jakbyś nie zauważył, stoję już na nogach o własnych siłach. Możesz wracać do siebie - mówię, gdy przekręcam klucz w zamku. 

- I mam zmarnować okazję na męski wieczór? 

Wchodzę do środka i odwieszam płaszcz na haczyk. McCoy skacze na mnie już od samego progu, nie mogąc powstrzymać radości, więc kucam przed nim, by wygłaskać go po grzebiecie. Dosypuje mu karmy do miski, po czym siadam na kanapie, tuż obok Sergiusza, który leży z założonymi na oparciu nogami. Przez resztę wieczoru pijemy piwo, oglądając po raz setny Fight Club[1]. 

***

Budzę się około siódmej. McCoy jest cały czas obok, a nawet zajmuje większą część łóżka, leżąc na plecach. Ku mojemu zaskoczeniu jestem wyspany, choć pewnie to zasługa zmniejszonej dawki leków. Zgodnie z dyspozycją doktora Collucci - przez następne cztery dni muszę ją brać, by później zrobić tydzień przerwy i dopiero zacząć przyjmować nowe leki[2], które mam nadzieję będą mniej inwazyjne. Mogłem mu to zgłosić wcześniej, bez angażowania w to pozostałych, ale nie sądziłem, że Sergiusz będzie jechał do niego osobiście tylko po to, aby odebrać moje dragi. 

Wstaję i idę do łazienki, by wziąć zimny prysznic. Wsuwam na biodra stare dresy i chcę wyjść z pokoju, ale gdy tylko uchylam drzwi, do moich nozdrzy uderza zapach jedzenia. 

Jedzenia? 

McCoy też to wyczuwa, bo od razu podnosi na mnie swoje ślepia. Jestem pewny, że w lodówce nie ma nic poza butelką piwa i dwoma mięsnymi sajgonkami, które zostawił wczoraj Sergiusz. Czy on naprawdę wstał wcześniej, by pójść do sklepu i przygotować nam śniadanie? 

Bańka nierealnych oczekiwań pęka, gdy tylko zatrzymuję się w salonie i w drugim pomieszczeniu widzę, jak Remy, w zielonym fartuchu, miesza coś na patelni. Ma śmiesznie zmarszczony nos i brwi, gdy to robi, próbując w międzyczasie zmniejszyć temperaturę kuchenki. Jej włosy są niezdarnie upięte w niskiego kucyka, a kilka pasm wpada jej na twarz. Wyciera dłonie o fartuch i zaczyna kroić pieczywo, tak kruche, że nawet tutaj słyszę dźwięk jego chrupiącej skórki. 

Podchodzę do niej, gdy stoi tyłem do wejścia. 

- Przeszkadzam? - pytam zaczepnym tonem. 

Remy gwałtowanie odwraca się w moją stronę, wypuszczając z dłoni nóż, jednak mój refleks pozwala mi złapać go tuż przed upadkiem na ziemię. Prostuję się, będąc chyba zbyt blisko niej, bo czuję na nagiej klatce jej ciepły oddech.

- Przepraszam. Przestraszyłeś mnie.

- Często to słyszę. 

Daj jej przestrzeń. 

Odkładam nóż na blat i robię krok w tył. 

- Długo tu stałeś? 

- Jakiś czas.

Remy przytakuje, posyła lekki uśmiech do McCoya i wraca do smarowania pieczywa masłem. Z oczywistych względów mój doberman nie mógł zostać wytresowany na towarzyskiego i potulnego psa, więc nie dziwię się, że zachowuje wobec niego dystans. Rozumiem też, że nie rzucił się on w pogoń za nieznajomym do kuchni. Ona nie jest już nieznajomą. Zna jej zapach.  

Bractwo Omerta [2] - PokutaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz