I

126 12 0
                                    

- Dean! Dean obudź się! - przejechałem dłonią po twarzy czując swój własny pot gdy po wczorajszym polowaniu, z którego oczywiscie wróciłem bez niczego, zmęczony padłem na kawałek podłogi.

- Co jest Sammi? - spytałem patrząc na wiszącego nade mną brata.

- Nie ma nic do jedzenia, a jestem głodny. - westchnalem. Powoli usiadłem patrząc na szatyna.

- Wiem, Sammy. - nienawidzilem tej bezsilności. Niektórzy mieli wszystko podane na tacy, a tacy jak my musieli walczyc o choćby okruszek. Mimo zmęczenia i bólu mięśni wstałem ujmując dłoń brata. - Chodź.

- Gdzie? - spytał zaciekawiony. Usmiechnalem się. Zmierzając przez korytarz by złapać stary worek po ziemniakach z obrzydzeniem spojrzałem na leżącego na zepsutej kanapie ojca z wypita butelka wódki udałem się z chłopcem na dół. To ojciec był głowa domu, ale to ja musiałem zarabiać i pracować bysmy w ogóle dali radę żyć. Po wyjściu z domu udaliśmy się pod dom Roweny. Kobieta była wiedźma. Nie tylko w przenośni. Kucnalem przed bratem.

- Mam dla ciebie zadanie. Bardzo ważne. - wymusilem kolejny uśmiech. - Będziesz tu stać i pilnować jakby ktoś szedł. - było wcześnie rano, więc w to wątpiłem, ale wolałem mieć pewność. - Jak choćby usłyszysz odetchnięcie lub strzykniecie gałęzi zagwizdzesz tak jak cię uczyłem, okej?

- Dobrze. - spojrzał za mnie. - Co zrobisz Dean?

- Jesteś głodny. Zdobędę coś.

- Ale... Ale to kradzież. - mój braciszek może i miał trzynaście lat, ale podobnie jak ja przeżył wiele i wiedział o wiele więcej niż powinien.

- Wiem. - posmutnialem - Ale musimy coś zjeść. - pokiwał głową.

- Dobrze. - potrzepalem go po głowie. - Ej! - zachichotalem kierujac się cicho do ogrodu rudowlosej. Po cichu zebrałem trochę owoców i warzyw do worka. Na widok kurnika i jajek poczułem się jakbym wygrał złoto. Powoli schowałem parę sztuk do kieszeni dziurawych spodni. Następnie cicho wróciłem do brata.

- Chodź. - ująłem jego dłoń i spokojnie wróciliśmy do domu. Po jakimś czasie z radością patrzyłem na brata, który zajadał placek ziemniaczany, który mu przyrzadzilem. - Smakuje?

- Tak, Dean. Dziękuję. - usmiechnalem się szeroko. - Też zjedz. - skierował talerz w moją stronę. Chciałem coś powiedzieć, ale do pomieszczenia wszedł ojciec.

- Co to jest? - spytał zachrypniętym głosem.

- Śniadanie. - odpowiedzialem obojętnie.

- Niby skąd? Nie widziałem u nas ziemniaków od miesiąca.

- Ale już są. - podalem mu talerz z połową placka od brata. - Zjedz.

- Ale Dean... - zaczął szatyn, ale mu przerwałem. - Pójdę się umyć i wyjdę na polowanie.

- A wczoraj na nim nie byłeś?

- Nic nie znalazłem.

- Jakby inaczej. - właśnie ukradłem dla niego i Sammiego jedzenie by w ogóle mógł coś zjeść swoim zapijaczonym pyskiem, a on jeszcze narzekal. Miałem ochotę go przywalić.

- Wrócę wieczorem. - puściłem bratu oczko. Odpowiedział smutkiem. Po szybkim, mroźnym prysznicu przebrałem się w te same spodnie i stary sweter. Opsucilem dom chowając swoi stary, zardzewiały noz za pasek spodni. W drodze do lasu wpadłem na Laffite.

- Benny! Robisz coś teraz? - chlopak spojrzał na mnie poprawiając zakrwawiony zapewne od dzika, którego upolował wczorajszego wieczora nóż.

- Nie, a co?

DESTIEL - "Panicz Castiel"Where stories live. Discover now