Rozdział 4

8 0 0
                                    

- Zupa z tykwy to wszystko, co obecnie mogę tobie zaoferować. Ważne, że masz coś ciepłego do jedzenia. - powiedziała osadniczka stawiając przede mną głęboki talerz z posiłkiem. Nie przyszło mi do głowy, aby wyrazić jakiekolwiek niezadowolenie, czułam jednocześnie ulgę i zmęczenie tym, co przed chwilą przeżyłam. Chłopiec usiadł naprzeciwko, przyglądając się mi z zainteresowaniem. Nie odzywał się.

- To Leo, mój brat. - powiedziała kobieta, jakby czytając mi w myślach. - Ja mam na imię Victoria. Możesz mówić mi Vicky. Leo i Vicky Gibson, do usług.

- Lydia... Lydia Benson. - wymamrotałam z pełnymi ustami.

- Miło... skąd się tu wzięłaś?

- Idę od strony Flagstaff. Wcześniej mieszkałam w osadzie kilka godzin od miasta.

- Wcześniej mieszkałaś w osadzie? - zapytała zaciekawiona Vicky - Co ciebie skłoniło, żeby opuścić bezpieczne pielesze? Hm?

- Przestały być bezpieczne... - odparłam, patrząc w talerz ze smutkiem, przywołując sceny z mojego koszmaru.

- Bandyci...? - podłapała Vicky, jakby chciała dopowiedzieć „Tak, wiem coś o tym".

- Nie... Ja... To naprawdę długa historia... - powiedziałam zmęczona samym wspomnieniem.

Vicky uniosła brew i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. Skąd ja je znam? Potem odwróciła głowę i rozejrzała się po niewielkiej kuchni, podeszła do jeden z szafek i wyciągnęła z niech butelkę jakiegoś trunku, prawdopodobnie wina. Podparła się pod bok, przechyliła głowę i spojrzała na mnie z zawadiackim uśmieszkiem, prezentując znalezisko. Leo podniósł na siostrę swój wzrok.

Dochodziła godzina jedenasta w nocy, płomień na palenisku kominka pełgał łagodnie. Leo spał spokojnie na kanapie, okryty starym, ale czystym kocem. Vicky siedziała, pochylona w stronę płomienia, złączone dłonie opierała o kolana. Igrające w ognisku iskierki odbijały się od jej zamyślonego spojrzenia. W całym pomieszczeniu panowała zupełna cisza. W końcu odezwała się, nie zmieniając ani o jotę wyrazu swojej twarzy.

- Boże... Ciężko to przyswoić. - Znowu zapanowała cisza. Pełgający ogień odbijał swój blask od w połowie opróżnionych szklanek z winem. Vicky powoli odwróciła głowę w moją stronę. - Dlaczego uciekałaś z rodzicami z krypty? - Opuściłam wzrok i wbiłam go w szklankę, jakby szukając w niej odpowiedzi na to pytanie.

- Mój ojciec... On był technikiem, zajmował się systemami w krypcie, terminalami, i tym podobne...

- Ehe... - przytaknęła Vicky, zachęcając do kontynuowania.

- Nie wiem, co wzbudziło jego podejrzenia, ale pewnego dnia postanowił włamać się do terminalu Nadzorcy, w poszukiwaniu wiadomości z poczty wewnętrznej. Chodziło o jakieś eksperymenty na mieszkańcach, coś, w co był zamieszany cały Vault-Tech.

- Vault-Tech... Ta giga korporacja od rozsianych po kraju schronów przeciwatomowych? Dawno nie było o nich nic słychać. - przerwała Vicky. - Co kombinowali?

- Nie znam szczegółów, ojciec nie miał okazji przekazać mi i mojej matce wszystkiego, co udało mu się dowiedzieć. W pewnym momencie priorytetem stało się przetrwanie. Za ujawnienie tych wiadomości groziła nam... Jak oni to ujęli... „Eliminacja".

- Czyli chcieli was zabić... - dodała kobieta. - Musieli szybko odkryć, co zrobił twój ojciec.

- Był chyba idiotą, że nie pomyślał o tym wcześniej. Przecież cała krypta sterowana była przez jedno wielkie oprogramowanie, sztuczną inteligencję, którą nazwali EVA.

Fallout - AlternatywaWhere stories live. Discover now