Rozdział 3

11 0 0
                                    

Delikatny wiatr poruszał gałęziami wysokich iglaków. Wokół, jak wcześniej, panowała cisza. Chociaż wędrówkę rozpoczęłam samotnie, teraz, po pożegnaniu z Rogaczem, wyjątkowo dotkliwie odczuwałam samotność. Szłam przed siebie z pustką w sercu i umyśle, nie wiedziałam, dokąd właściwie zmierzam i miałam to serdecznie, głęboko w dupie.

Słońce wędrowało po niebie leniwie, nie widać było żadnej chmurki, nie licząc kilku bladych obłoków. Nie zanosiło się na żadną niekorzystną zmianę pogody. Przede mną rozpościerała się ciemna zieleń sosen, jałowców i jodeł, nadająca okolicy specyficzny zapach. Ciekawe, czym różnią się od swoich przodków sprzed wojny? Czy to te same sosny, jałowce i jodły, co kiedyś? Starsi opowiadali, że kiedyś mutorogacze posiadały tylko jedną głowę, a obecna ich odmiana powstała dopiero po wybuchu bomb. Ciekawi mnie, jak kiedyś wyglądał ten świat? Czy zieleń miała ten sam odcień? Czy spacer po lesie był tak samo niebezpieczny, jak obecnie? Które z mutacji fauny nagle stały się ludożerne? Nie wiem. Nigdy nie odebrałam w tym kierunku żadnej porządnej edukacji. Dużo czytywałam przedwojennych książek, jednak ostatnio mój dostęp do nich jest silnie utrudniony. Można powiedzieć, że posiadanie książek stało się swego rodzaju luksusem.

Jeszcze przedwczoraj o tej porze spokojnie szykowałam się do swoich codziennych obowiązków. Czułam się względnie bezpiecznie. Wydawało mi się, że moje kolejne dni są przewidywalne i nie będą się znacząco różnić od tych, które minęły. Jak bardzo się myliłam.

Koło południa przyszła pora na odpoczynek i posiłek. Znalazłam względnie bezpieczne schronienie pod iglastą kurtyną karłowatej sosny. Przycupnęłam na igliwiu i rozłożyłam część swojego dobytku. Ciasteczka Fancy Lads wyglądały apetycznie. Znałam ich słodki, kojący smak. Dzisiaj zdecydowanie jestem w kiepskiej kondycji psychicznej, bo sama myśl o słodkościach i uderzającej do głowy dawce cukru stanowiła obietnicę zaleczenia tępego bólu i pustki w trzewiach, utrzymującej się od poranku.

Zamiatanie drewnianego tarasu osady było nudnym i mało wymagającym obowiązkiem, jednak każdy z młodszych i mniej doświadczonych mieszkańców musiał to robić. Było już późne popołudnie, słońce zawisło nisko na horyzoncie. Zastanawiałam się wówczas, czy kiedykolwiek zostanę przydzielona do robienia czegoś bardziej znaczącego. Nieustannie powtarzano mi, że każde zajęcie w osadzie jest ważne i stanowi filar podtrzymujący naszą społeczność. „Sranie w banie". Wciskanie wygodnych hasełek, by podtrzymać morale wykonujących najnudniejsze prace. Moja dusza wołała o więcej.

Na horyzoncie pojawił się raźnie kroczący Aaron, za nim reszta ekipy myśliwych. Wracali z polowania na mutarogacze, wiewiórki i kretoszczury. Cokolwiek nada się do zjedzenia dla człowieka. Była też z nimi Nira, dziewczyna dobrze znała się na roślinności i jej zadaniem było zbieranie potrzebnych ziół, których nie dało wyhodować się na naszym poletku. Przynosiła do wioski także inne praktyczne składniki, jak świecącą żywicę i różnego rodzaju grzyby i narośla, przydatne do tworzenia prozdrowotnych wywarów i zup. Na pierwszy rzut oka dzisiejsze polowanie można było ocenić na mocną czwórkę. Dwa dorodne samce mutorogacza, cztery wiewiórki, dwa kretoszczury. Jutro lub pojutrze do osady ma także przybyć wędrowny handlarz, który dostarczy to, co nie sposób wyhodować, czy upolować.

Aaron radośnie witał się z uwijającymi się z własnymi obowiązkami kolegami. Widać było, że rozpierała go duma. Jego ojciec był znanym w osadzie myśliwym, podziwianym za wprawne oko i pewną rękę, świetnie także tropił zwierzynę. Co więcej, w chwilach wieczornej beztroski, wyśmienicie rozbawiał towarzystwo swoim unikalnym śpiewem. Vernon był bowiem szczęśliwym posiadaczem czarującego barytonu. Wszyscy pokładali ogromne nadzieje w jego potomnym licząc, że będzie równie utalentowany, co jego ojciec. Rodzina Aarona pochodziła z odległego Missisipi, do Arizony przywędrowała natomiast z terenów Nevady. Czy lubiłam Aarona? Wydawał mi się nieco zarozumiały i zbyt pewny siebie. Uwielbiał się przechwalać, by zaimponować swoim rówieśnikom. Większość młodych mieszkanek osady patrzyła na niego z uwielbieniem. Cóż, niczego mu nie brakowało. Był wysokim mężczyzną o bystrym, jasnoniebieskim spojrzeniu. Szeroki uśmiech odkrywał rząd równych, białych zębów. Piękny obrazek wieńczyła czupryna bujnych, kasztanowych włosów. By zdobyć serca swoich rozanielonych fanek, przygrywał melodie na przewieszonej luźno przez ramię gitarze.

Fallout - AlternatywaWhere stories live. Discover now