- Jesteśmy w Utah – przypomniał Jackson.

Rosalie wywróciła oczami.

- Tak jak mówiłam, środek niczego.

Kiedy Razjel zatrzymał samochód pod niewielkim pensjonatem pogrążonym w ciemnościach, zamki kliknęły i Rosalie przez ułamek sekundy ważyła swoje opcje. Mogłaby zacząć uciekać, ale Jackson i Razjel natychmiast by ją złapali. Nie biegała tak szybko jak oni i było ich dwóch. Patrzyła na wyrastający po środku wielkiego, pustego placu budynek płaski jak naleśnik, z pomarańczowej cegły i z brudnymi oknami.

- Motel California? – Jackson warknął i wysiadł. Wyciągnąwszy z bagażnika trzy torby podróżne, podszedł do drzwi Rosalie. – Mamy twoje rzeczy – otworzył jej drzwi.

- Moje rzeczy?

- Twoja babcia nam je dała. Te, które zostawiłaś w Halifax – wyjaśniła Razjel, materializując się ponad ramieniem Jacksona.

Rosalie zdusiła w sobie chęć zdzielenia ich obu i wysiadła w chłodną, ponurą noc Utah. Nigdy nie była w Utah i właściwie nie miała czego żałować. Tylko kilka wątłych latarni ulicznych rzucało słabe, punktowe światło na popękane chodniki wzdłuż głównej drogi miasteczka Monroe. W oddali rys ciemnej góry odznaczał się na tle nieba, oświetlał go równie wątły blask księżyca. Z przyzwyczajenia zastanowiła się, która to faza.

- Przybywa księżyca – zauważyła, trzasnąwszy drzwiami samochodu i powlokła się za Razjelem w stronę drzwi z napisem RECEPCJA.

Pokoje okazały się być małe i ciemne, widziała już takie w motelu w którym o mało nie zginęły jej matka i Kira. Twarz Jeremy'ego nagle pojawiła się na obrzydliwych zasłonach w kwiaty. Ściany jej sypialni pomalowano na brzoskwiniowy kolor, pasujący absolutnie do niczego. Kapa na pojedynczym łóżku upstrzona winoroślą na niebieskim tle błagała o pomstę do nieba. Zapach stęchlizny rozganiał tylko elektryczny odświeżacz powietrza wetknięty w gniazdko obok przedpotopowego telewizora naprzeciwko łóżka.

Rosalie westchnęła rzucając torbę na łóżko. Po chwili zamek gdzieś w głębi krótkiego korytarzyka prowadzącego do łazienki, zgrzytnął.

- Świetnie, działa – odezwał się Jackson, wyłoniwszy się z drugich drzwi, których do tej pory nie zauważyła. – Pokoje są łączone.

Usiadł na wysiedzianym, bordowym fotelu i skrzyżował nogi w kostkach. Miał trochę dłuższe włosy, niż zapamiętała i był bardziej napakowany. Mięśnie rysowały się wyraźnie pod granatowym T-shirtem z długim rękawem.

- Razjel poszedł zamówić coś do jedzenia. Podobno mają tu pizzerię... całkiem nienajgorszą.

Sprawiał wrażenie, jakby chciał wypełnić niezręczną ciszę, ale w tej sytuacji i cisza i rozmowa wydawały się być nie na miejscu. Rosalie naprawdę nie chciała wracać, ale jakiś cichy głosik w jej głowie mówił, że powinna. Oczywiście, że zagłuszała go pieczołowicie w każdej sekundzie dnia. Nie rozumiała po co wracają, nie miała pojęcia jak długo będzie musiała siedzieć w Beacon Hills, i co ją tam czeka.

- Całkiem nienajgorsza – powtórzyła Rosalie wydymając usta. – To powinien być ich slogan. Całkiem nienajgorsza pizza w Monroe, Utah – znów zamilkli ale tylko na moment. Rosalie wzięła głęboki wdech. – Co my robimy, Jackson?

Udawała swobodny ton. Zrzuciła buty z nóg i usiadła na obrzydliwej kapie po turecku. Dopiero teraz dostrzegła tanie obrazy na ścianach. Jeden z nich przedstawiał wędkarza siłującego się z wędką, najwidoczniej jakaś duża ryba. Drugi, o wiele większy, przedstawiał pole słoneczników. UTAH.

- Obiecaliśmy, że nie powiemy ci nic dopóki nie dotrzemy do domu.

Rosalie zmierzyła go czujnym spojrzeniem. Słowo dom w odniesieniu do Beacon Hills brzmiało okropnie obco w jego ustach, naznaczając pierwszy moment jakiejkolwiek sympatii, jaką poczuła w stosunku do Jacksona, od Chicago. Szybko zrozumiała, że też nie ma na to ochoty.

Full Moon - isaac laheyWhere stories live. Discover now