XIII

10 3 2
                                    


|
\/

- Wiele się u mnie od tego czasu zmieniło - zaczęła w końcu znów Jean. - Sklep trochę się rozrósł... Zaczęłam mieć powodzenie dzięki sprowadzaniu różnych składników zza granicy.

- I dzięki własnej ciężkiej pracy oraz jej genialnym wynikom - dodał beznamiętnie Snape. - Niech pani nie próbuje zaprzeczać. Słyszałem o pani recepturach z dobrych źródeł. Zresztą parę sam testowałem. Rzeczywiście, muszę przyznać, że ma pani w przeciwieństwie do większości czarodziejów prawdziwy talent i co jeszcze rzadsze potrafi pani ów takent wykorzystać.

- Dziękuję - powiedziała ciepło Amari.

- Proszę nie dziękować za fakty - rzekł szorstko. - Ja wcale się do tego nie przeczyniłem. Proszę nie zaprzeczać. Bez moich lekcji pani by sama się rozwinęła, może nawet szybciej niż z nimi. Nie pomogłem pani w niczym. - Wyszeptał cicho, jakby wyrwała mu się myśl, której nie chciał wypuścić, zanim zdążył zamknąć usta: - Chociaż może powinienem był...

Uświadomiwszy sobie, co mu się wyrwało, wbił w jej oczy badawczy wzrok, chcąc zobaczyć, czy przypadkiem nie usłyszała. Jean nie dosłyszała. Ale dostrzegła w jego wzroku to coś, co cały czas starał się zamaskować. Co widziała już raz w jego oczach, kiedyś, w swoim sklepiku...

Uśmiechnęła się do niego.

- Skończył już pan blamanż? - spytała. - Nie smakuje panu?

- Nie, nie, jest... znośny - stwierdził. - Dobry. Może być. Ale chcę zostawić sobie trochę na Wigilię.

- Rozumiem - przytaknęła Jean-Chantal. - Teraz w końcu jeszcze Adwent i post.

- Tak... Właściwie, po co pani przyszła do mojej klasy poza chęcią otrucia mnie słodyczami? - spytał. Jean zaczerwieniła się lekko.

- Szukałam mojej pasierbicy, Lilou - wyjaśniła. - Jej koleżanka powiedziała mi, że widziała ją gdzieś w tej okolicy.

- Rozumiem. Zabiera ją pani wcześniej do domu?

- Tak, właśnie tak. Rozumie pan, muszę wyjechać tuż po Świętach, a staram się z nią spędzać trochę czasu.

- Kocha ją pani? Mimo że nawet nie jest pani córką?

- Tak... Jak własne dziecko.

Skinął głową. Jakby słyszał Lily. Albo panią Evans. Zresztą Lovegood (nie zamierzał jej nazywać nowym nazwiskiem) bardzo mu często przypominała zmarłą przyjaciółkę. Nie miała płomiennych rudych włosów, jej oczy były bardziej seledynowe niż kocio zielone, ale miała w sobie tę dobroć i łagodność, które niegdyś tak pokochał i których potem już w nikim tak nie mógł znieść. Ale w tej jednej kobiecie teraz o dziwo mógł.

I uświadomił to sobie zresztą już dawniej, kiedyś. Pierwszy raz błysnęło mu to, gdy spotkał ją jeszcze jako uczeń w Hogwarcie. Potem, gdy został nauczycielem, przestał to jakoś dostrzegać lub gdy migało mu, tylko budziło w nim to większy ból i wściekłość. Powoli widział to coraz wyraźniej podczas ich przypadkowych spotkań, gdy szukała pracy po opuszczeniu Hogwartu. I zobaczył to naprawdę już ostro później, gdy spotkał ją jako młodą wdowę i odwiedzał w jej sklepie.

Tyle że wtedy nie był gotowy. Ona nie była gotowa.

A teraz... Może dla niej byłby to idealny moment, ale on nie miał już na to czasu.

- Odprowadzić panią? Myślę, że gdziekolwiek pani pasierbica była szybciej ją pani znajdzie, jak pani poczeka w Wieży Ravenclawu - zmusił się do propozycji.

- Może ma pan profesor rację - przyznała Jean-Chantal po chwili zastanowienia.

- Dobrze. To tylko zabezpieczę....prezent - powiedział. Poszedł do swego gabinetu. Otworzył zaklęciem drzwi i wszedł do środka. Po chwili wyszedł już bez blamanżu. Stanął przy niej i wskazał jej dłonią drzwi.

Tradycja Nietoperzy Świątecznych | Christmas Short StoryWhere stories live. Discover now