Rozdział VI

223 19 7
                                    

Zardzewiała brama była porośnięta bluszczem. To była pierwsza rzecz, która przykuła uwagę Williama. Z głośnym skrzypnięciem otworzyłaś ją, posyłając mężczyźnie nerwowy uśmiech. Miejsce okazało się być... Nieco dalej niż to pamiętałaś, więc słońce zaczęło już zachodzić.

— To bardzo... Zaskakujący wybór — stwierdził William przechodząc wraz z tobą przez bramę. Jego pytający wyraz twarzy zmienił się jednak szybko, gdy tylko ujrzał spojrzał na scenerię, która wcześniej była ukryta za bramą. Dzika roślinność rosła nie tylko w ziemi ale również pomiędzy kostką chodnikową. Skrzeczenie żab, kryjących się w zaroślach niedaleko sadzawki, śpiew cykad oraz powoli pojawiające się świetliki. Miejscem do którego postanowiłaś zabrać Williama był stary ogród botaniczny, którym od paru dobrych lat nikt się nie interesował.

No, może tylko ty.

Uśmiechnęłaś się do siebie, widząc zaskoczenie Williama. To miejsce było zapomniane; nic dziwnego, że wcześniej o nim nie słyszał.

— Więc... Oto moje ulubione miejsce — nerwowy śmiech wyrwał ci się z ust.

— Jest tu naprawdę pięknie — stwierdził, rozglądając się. — To zdecydowanie niesamowity widok, zważywszy, że jeszcze niedawno byliśmy w centrum miasta — dodał.

Twoje policzki pokrył rumieniec. Tym razem nie z zawstydzenia a ze zwykłego szczęścia. Cieszyłaś się, że miejsce podobało się Williamowi.

— Kiedy byłam młodsza wymykałam się z domu, aby czytać tu książki, które pożyczyłam od sąsiadki — wyznałaś, kierując was wgłąb ogrodu.

— Doprawdy? Nie spodziewałbym się po tobie tak buntowniczego zachowania — zaśmiał się.

— Och, jako dziecko robiłam o wiele gorsze rzeczy niż wymykanie się z domu — puściłaś mu oczko, ruszając przed siebie. William uniósł brwi, a ty poczułaś jak nogi ci powoli sztywnieją. Od kiedy przestałaś być cichą introwertyczką?

— Coraz bardziej mnie zaskakujesz, panno [Imię] — westchnął rozbawiony.

Dotarliście do twojej ulubionej części ogrodu. Była nią altanka porośnięta dziką różą. W jej środku znajdowały się drewniane krzesła i stolik, które zdążył już porosnąć mech.

— Pamiętam jak zgubiłam tu moją ulubioną lalkę, ale bałam się o tym powiedzieć mojej mamie, bo dowiedziałaby się o moim wymykaniu się — zaśmiałaś się na żenujące wspomnienie, które przemknęło przez twoją głowę, na widok altanki.

— Och, przepraszam! Opowieści z mojego dzieciństwa nie należą do najciekawszych — zreflektowałaś się, spoglądając zawstydzona na Williama.

— Ależ skądże! Właściwie... — zbliżył się do ciebie, po czym ściszył głos przy twoim uchu. — To z chęcią usłyszę więcej... Chciałbym lepiej cię poznać [Imię].

— Cóż... — spojrzałaś na niego spod rzęs, próbując odgadnąć jego oczekiwania. Na twoje nieszczęście, ani jego uśmiech, ani oczy nie zdradziły ci nic poza jego ciekawością. — Czego chciałby pan... chciałbyś się o mnie dowiedzieć?

William pokazał na przestrzeń między żywopłotem a graniczącym z nim lasem.

— Myślę, że najpierw powinienem zadbać o pani komfort.

Chwycił cię pod ramię, a ty podniosłaś się od stołu. William zaoferował iść przodem, odgarniając wysoką trawę, która sięgała mu do kolan.

— Ach! — wstrzymałaś oddech. Trudno było ci się nie uśmiechać, gdy zalewały cię tony miłych wspomnień. — Tak dawno tu nie byłam, że prawie zapomniałam...

Wysoki dąb o gigantycznej koronie rzucał na was cień. Na grubym konarze zawiązano grube liny. Może kiedyś trzymały kotwicę mniejszego statku. Wielka Brytania była krajem, oczywiście, nadmorskim i w czasie nadmiernej rewolucyjności świata znalezienie różnych materiałów od maszyn poza miastem nie było aż tak rzadkie.

Liny, poza grubymi węzłami na wysokim konarze, były trawle zawiązane do sporej deski pół metra nad ziemią.

— Nie mogłam się tu samodzielnie wdrapać, gdy byłam młodsza — przyznałaś cicho, wzrokiem szukając głazu który przynosiłaś z krzaków by wspiąć się na huśtawkę. — Chociaż podejrzewam, że nadal miałabym z tym problem.

— Pomogę pani — zaoferował William, podając jedną dłoń, a drugą oplatając w twojej talii.

— A-Ależ nie trzeba... — zaprotestowałaś, ale uścisk na twoim ciele tylko się nasilił.

William nie puścił.

William spróbował.

William dowiedział się, że nie jest wystarczająco silny, by podnieść cię tak wysoko.

— Proszę się nie przemęczać...! — pisnęłaś cicho, gdy mocno zacisnelas palce na linach. Użyłaś całej swojej siły by podciągnąć się i ostatecznie zasiąść na desce, która zaskrzeczała cicho pod twoim ciężarem.

Wasze policzki były gorące i widocznie czerwone; jego z powodu nagłego wysiłku, twoje - przez zawstydzenie.

I też może zachwyt. Mało mężczyzn przedarłoby się przez dziczyznę tylko po to by cię posadzić na huśtawce.

— Wiem, że myślisz o czymś nieprawdziwym — powiedział William. Jego oczy znajdowały się teraz na wysokości twoich i po raz kolejny mogłaś podziwiać jego rysy z innej perspektywy.

Jego ręce znalazły się po twoich obu stronach, zaciskając się na linach. Huśtawka odsuwała się do tyłu pod jego siłą, a twoje nogi coraz bardziej oddalały się od ziemi.

— Więc — zaczął ponownie William, odsuwając się od ciebie i pozwalając by huśtawka zaczęła się bujać w górę i w dół. Zaczęłaś się lekko kołysać. — Jakie książki czytała pani w dzieciństwie?

— Proszę nie myśleć, że byłam... uch, taka od samego początku — powiedziałaś szybko. William zaśmiał się pod nosem, a ty spuściłaś wzrok na ziemię. — To znaczy... Czytałam to co było na półkach w domu moich rodziców.

— Był to duży dom? — zapytał William, mimo, że wiedział dokładnie gdzie mieszkasz.

Nie mógłby się przecież wydać ze swoim nadmiernym zainteresowaniem tobą?

Cóż, to by działało, gdyby nie miał z tobą już kilku spotkań, które zakończyły się pocałunkiem.

— Średni, bym powiedziała. Nie jest porównywalny z pańską mansją — zastanowiłaś się chwilę. — Ale każdy pokój jest tam dopracowany. Nadal uważam, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi.

— Co zachęciło panią do pójścia na studia?

— ...Nie jestem pewna — odpowiedziałaś, i szczerze pomyślałaś nad pytaniem. — Nie jestem pewna, ale może to dlatego, że chcę pomóc mojemu ojcu ze swoim przedsiębiorstem. Jest handlarzem i, naprawdę, myślę, że przydałaby mu się pomoc przy rachunkowości. A do tego...

— ...potrzebne są kwalifikacje — dokończył William.

— Niestety!

Zaśmialiście się.

W tym momencie przy krzakach koło was coś zaszeleściło. Był to strasznie głośny dźwięk, wydawał się nawet być „hałasem dla hałasu", specjalnie utworzony, aby zwrócić waszą uwagę.

Przy krzakach, w bardzo szanowanej i grzecznej odległości, stał Fred, jego ubranie w żaden sposób nie splamione, mimo, że wydawał się nadchodzić z części ogrodu, przez którą trzeba było się przedrzeć przez niskie gałęzie.

Skinął wam na przywitanie głową i czekał na udzielenie głosu.

William potrzebował kilku sekund by powrócić do rytmu, z którego nagłe pojawienie się Freda go wybiło. Pomógł ci zeskoczyć z huśtawki i biorąc cię pod ramię, pozwolił Fredowi podejść bliżej. Spojrzał na niego ostrzegawczo, aby ważył swoje słowa.

Ten nie dał po sobie niczego poznać, ale wydawało ci się, że patrzył na ciebie, gdy otworzył usta.

— Znaleźliśmy Mary Hale.

Białe Róże ~ William James Moriarty x ReaderDonde viven las historias. Descúbrelo ahora