02 - ulice [ soukoku ]

108 27 1
                                    

      Miasto w listopadzie przypominało pustą i bezdenną otchłań mroku, w którym skąpane były ulice, sklepy oraz nijakie twarze przechodniów

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

      Miasto w listopadzie przypominało pustą i bezdenną otchłań mroku, w którym skąpane były ulice, sklepy oraz nijakie twarze przechodniów. Nim zrobiło się jasno, ciemność na nowo brała ich w swoje objęcia, zaciskając ciasno pętlę na szczytach bloków, rozmazując kontury ludzkich spojrzeń. Świat tonął w szarości, karmiąc się brudem alejek i złowrogą ciszą dróg. W grudniu mrok się jakby kurczył pod ciężarem rażących światełek i szeptu świątecznych piosenek niesionych przez korytarze galerii handlowych, jednak nadal pozostawał tylko ponurą stertą miastowego zepsucia.

      Chuuya wyglądał przez zamglone okna mieszkania, z góry obserwując szare ścieżki pod blokiem i zmieszany z błotem śnieg, rozmazany przez spacerujących ludzi. Widział jak powoli gasną światła, zastąpione przez choinkowe lampki, jak ulice się przerzedzają, jak milknie zgiełk, nastała grobowa cisza.

      Oparł się bokiem o drzwi balkonowe i przymknął sennie oczy. To pierwszy grudzień od kiedy Dazai opuścił portową mafię, od kiedy opuścił jego i z głuchym trzaskiem zamknął za sobą drzwi do dawnego życia.

      Portowa mafia nie obchodziła świąt — wśród ich bezwzględności i przemocy nie było miejsca na ciepłą czerwień, na blask światełek i miłe słowa. Nie było miejsca na świętowanie, na rodzinną atmosferę, na moment, gdy przez chwilę mogli przestać był pustymi ludźmi o sercach przeżartych strachem i gniewem.

      Jednak, mimo to, Dazai co roku zabierał go na dach, by, przy mroku miejskich ulic, wypić z nim grzane wino. Pukał do drzwi jego pokoju, zupełnie jakby cały dzień mu nie dogryzał, jakby czuł do niego w pewien sposób sympatię. Wyciągał rękę, a w oczach miał żywy ogień, niby płomień w domowym kominku. Jaki wybór miał Chuuya? Był tylko dzieciakiem z roztrzaskanym sercem i cichym pragnieniem miłości, który czuł smutek, ilekroć patrzył na te ulice, które ich wychowały. Przyjmował więc jego dłoń bez słowa, czując znajome ciepło i spokój, gdy bezgwiezdne niebo zaczynało smakować winem i pragnieniem bliskości.

      Więc minął już rok, odkąd ostatni raz widział tamto ogniste spojrzenie. Durny, samolubny Dazai. Dobrze, niech idzie, niech spędza święta ze swoimi nowymi przyjaciółmi, niech się do nich uśmiecha i niech czuje ten promyk nadziei na poskładanie szczątków swego zniszczonego serca. Niech będzie szczęśliwy w innych ramionach i niech odwraca spojrzenie od dróg pełnych brzydoty, skąpanych w błocie. Od dróg i korytarzy, które pierwsze dały mu szansę stania się kimś, stania się kimś dla siebie, dla kogoś.

      Chuuya miał jednak wrażenie, że grudzień nie sprzyjał goryczy, że każda iskra złości, którą w sobie miał, gasła jak knot świecy, zamiast tego podpalając las pełen smutnych, samotnych drzew. I gdy tylko chciał, by ogień wściekłości buchnął na nowo, wzrok zamglony miał dymem tęsknoty, zza którego niczego nie dostrzegał.

      Ciche pukanie do drzwi ocuciło uśpiony umysł, który niebezpiecznie balansował na skraju smętnych wspomnień. Ledwo mógł się poruszać, gdy przeszedł przez pokój i zawahał przy klamce. Nie mógł pozwolić sobie na tę nadzieję, nie była ona bowiem przeznaczona dla ludzi takich, jak on. Mimo to sięgnął do drzwi, uchylając je delikatnie.

      Dazai patrzył wprost na niego, ale w oczach miał jakby wahanie, tak zupełnie do niego niepodobne. Zaróżowione policzki, mokry od śniegu płaszcz i włosy rozwiane przez wiatr — wyglądał pięknie, jakby czekał tylko, aż ktoś opuszkiem palca przesunie po jego zimnej od grudniowego chłodu skórze.

      Chuuya oparł się o framugę, patrząc na niego bez wyrazu.

— Co ty tutaj robisz? — zapytał, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać stłumionej tęsknoty.

— Pomyślałem, że moglibyśmy napić się razem grzanego wina — odparł Dazai, odzyskując zachwianą pewność siebie.

      Co w nim zobaczył, gdy uchyliły się drzwi? Człowieka przegranego czy niezłomnego wojownika, dawnego przyjaciela, wroga, desperata, który cały czas miał nadzieję, tę głupią, naiwną nadzieję, że pojawi się u niego wieczorem ze swoim miękkim spojrzeniem? Kogo ujrzał, że wciąż wyglądał, jakby chciał złapać go za dłoń jak niegdyś?

— Nie pijam z wrogami — mruknął Chuuya, sięgając po bok drzwi, żeby je przed nim zamknąć.

— Są święta — odpowiedział Dazai, również łapiąc drewno.

— Niestety nie ma przerwy od nienawiści do podłych uciekinierów — warknął, chcąc szarpnąć za drzwi.

— Wcale mnie nie nienawidzisz — powiedział chłopak, pochylając się w jego stronę, żeby ich spojrzenia dzieliło jedynie kilka westchnień.

— Och, czyżby? — zapytał Chuuya, ale miał wrażenie, że tonie w głębi jego oczu.

      Dazai, jakby widząc to, pokonał dzielącą ich odległość i przycisnął do niego swoje usta, wchodząc powoli do mieszkania. Drzwi cicho kliknęły, gdy przyparł do nich Chuuyę, pogłębiając ich tęskny pocałunek. Dłonią gładził tył jego szyi, gdzie pomiędzy palcami, niby płatki śniegu, tańczyły rude kosmyki włosów, sam pozwalając, by Chuuya złapał za jego policzki i, głaszcząc je opuszkami, przyciągnął go do siebie jeszcze mocniej. Dazai smakował znajomym grudniowym wieczorem, jak grzane wino o północy i blady błysk światełek. Smakował jak obietnica, którą złożył mu kiedyś na dachu, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa.

— Chciałbym, żebyś mnie tak dobrze nie znał — westchnął Chuuya, patrząc mu w oczy. — I żebyś dzisiaj nie przychodził.

— Jasne — mruknął Dazai. — Też chciałbym dzisiaj tu nie przychodzić, jesteś potwornie irytujący. — Złożył na jego ustach jeszcze jeden pocałunek.

— Nie znoszę cię każdym calem swojego ciała. — mruknął Chuuya i musnął jego wargi.

— To w gruncie rzeczy, nie aż tak bardzo...

— Zamknij się, Dazai.

— Zmuś mnie — szepnął, splatając razem ich dłonie.

      Te ponure, szare miasto ich wychowało, ulice związały ze sobą i za nic nie pozwoliły przeciąć lichego sznurka, który związał ich małe palce. Wśród brudu i brzydoty dało im garść nadziei i wzajemnych uczuć, żeby zebrać roztrzaskane szkło i kawałek po kawałku sklejać ich serca, gasić pożary smutków i tęsknot. 

      Byli w końcu tylko bezpańskimi psami, które wracały w miejsca, gdzie zaznały odrobiny ciepła.  

O smaku piernika | multifandomWhere stories live. Discover now