Start of the school year

1.1K 73 11
                                    

01.09.2019

Destiny

Przewróciłam się na drugi bok, czując jak promienie słońca plugawie wpadają do mojego pokoju. Zirytowana naciągnęłam mocniej poduszkę na swoją głowę, wydając przy tym jakiś bliżej nieokreślony dźwięk. Nienawidziłam poranków. A już szczególnie w ten dzień. W ten okropny dzień.

– Wstawiaj, idiotko – usłyszałam obok mojego ucha, a chwilę później byłam atakowana przez największego idiotę tego świata.

Zdenerwowana ze zirytowaniem w oczach zmierzyłam wzrokiem bruneta. Nastolatek wyszczerzył jedynie zęby, oddając swoją ostatnią serie pocisków. Ostatnia, gdyż później został zdetronizowany.

– Co mnie budzisz, pacanie!? Mam dzisiaj na jedenastą! – wrzasnęłam, z chęcią mordu rzucając się na chłopaka. Ten, słysząc to, wydał z sobie jakiś ułomny pisk, zaczynając się telepać na wszystkie strony mega łoża. To nie było łóżko. To było łoże.

– Dobra, poddaje się – wydyszał po chwili, łapczywie łapiąc oddech.

– Frajer – rzuciłam, wstając odżywiona z łóżka i łapiąc po drodze swój telefon. Brat jedynie pokazał mi środkowy palec, przewracając oczami.

Norma.

Po chwili byłam na dole, robiąc sobie śniadaniowego shake'a o smaku czekoladowym. Jak zawsze rano, leżała karteczka na blacie informująca nas o tym, że ojciec wyszedł do pracy i zostawił nam piętnaście dolarów na spółę. Nikt nie wiedział, że tak naprawdę cała ta kasa trafiała do mnie. No, nikt oprócz mnie.

– Jaki smak? – zagadał Charlie, zerkając mi przez ramie i szybkim ruchem ręki zabierając, a chwilę później kosztując, picie. – Mniam – mlasnął, oblizując usta na co zdegustowana spojrzałam na niego krzywo. – Co się tak marszczysz, babo? Wyglądasz jak jakaś stara wiedźma – rzucił, zerkając na mnie z góry.

Miałam swoje ukochane sto siedemdziesiąt dziewięć i pół centymetra wzrostu. Byłam z niego bardzo zadowolona. Z pewnością ubolewałabym nad tym, gdyby nie to, że dzięki temu miałam ogromne predyspozycje do gry w siatkówkę. Byłam niemal najwyższa w szkolnym składzie.

– Już dziesiąta, nie szykujesz się? – zapytał, jak zwykle opóźniony, brunet. Wybałuszyłam na niego oczy, czując jak zawartość przed chwilą zjedzonego śniadania podjeżdża mi do góry. Przecież do cholery nie zdążę na autobus!

Czym prędzej ruszałam na górę, o mało co nie zabijając się na stopniach. Cholerne drewna. Wparowałam do pokoju jak jakiś ułomny huragan, wywalając od razu prawie całą zawartość mojej szafy. Po chwili wybrałam czarną spódniczkę przed kolano oraz zwiewną, białą bawełnianą bluzkę. W końcu jakiś apel czy coś będzie. Z ubraniami i bielizną pognałam do łazienki gdzie się ubrałam i pomalowałam.

O w pół do jedenastej zbiegłam na dół. W przedpokoju chaotycznie zaczęłam zakładać swoje buty, a później narzucając jeszcze na siebie skórzaną kurtkę. Oczywiście, sztuczną.

– Wiesz, że równie dobrze możesz pojechać autem? – zapytał rozbawiony brunet, opierając się o framugę drzwi. Zmroziłam go jedynie wzrokiem, zgarniając z komody klucze i pieniądze, wrzucając je po chwili do czarnej torebeczki.

– Chyba upadłeś na głowę. Nara – rzuciłam, wychodząc z domu i głośno trzaskając przy tym drzwiami.

Super, o dziesiątej trzydzieści dziewięć ma przyjechać mi autobus. Jest godzina dziesiąta trzydzieści siedem, a do przystanku na nogach mam minimum siedem minut. Zajebiscie.

Simple loveWhere stories live. Discover now