16:Gr - Nihilistyczny malkontent

30 2 1
                                    


Świat w gruncie rzeczy opierał się na jednej całkiem prostej zasadzie – albo się zjadało, albo było się zjadanym. Oczywiście parafrazować to można było na wiele różnych sposobów, ale taka forma wyjątkowo pasowała do świata ludzi, który krył zezwierzęcenie pod nalotem cywilizacji. Nawet jeśli udawałem, że mnie podział ten nie dotyczył, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, że tylko się łudziłem. To, że przez dwadzieścia lat mnie „nie zjedzono", ani też ja „nikogo nie zjadłem" było zasługą jedynie mojego ojca. Wolał on odsuwać mnie od interesów, w końcu byłem jego zdaniem nieporadnym dziwakiem. Jeśli to miała być cena za względny spokój, mógł nazywać mnie, jak chciał. Poza tym i tak znalazł sposób na zarobieniu na mnie – reprezentowałem go w handlu skradzionymi eksponatami i zaginionymi dziełami sztuki. Koniec końców nie byłem nikim więcej niż tylko marionetką.

– Gregory, coś cię trapi? – Usłyszałem, kiedy spoglądałem przez wąskie okno samolotu na chmury. Słońce zdawało się zachodzić gdzieś daleko pod nimi, oświetlając je intensywnie pomarańczowym światłem od spodu.

– Nic szczególnego. Jedynie to, co męczy mnie zazwyczaj – mruknąłem, nie odwracając głowy do mężczyzny siedzącego w fotelu obok mnie.

– Powinieneś bardziej się zrelaksować – stwierdził. Złapał kaptur bluzy, który naciągnąłem sobie na głowę i ściągnął go z niej bezceremonialnie. – Dwa drinki z sokiem ananasowym poproszę – zwrócił się do kogoś, pewnie do stewardessy. – Ubiliśmy w końcu dobry interes, chyba wypada się z tego cieszyć, prawda?

– Bez różnicy. – Wracaliśmy z posiadłości z Manhattanu do Los Angeles, tego zapyziałego grajdołu pełnego bezprawia, który tak bardzo uwielbili sobie ojciec i jego koledzy. W dokach Nowego Yorku przez jakiś czas składowaliśmy chińskie antyki, przetransportowane przez Pacyfik i kontynent amerykański. Tak, ich wartość była tak duża, że opłacało się to zrobić, chociaż znalezienie nabywcy graniczyło z cudem.

Świadectwa kunsztu starożytnej kultury zdecydowanie były warte swojej ceny. Mogłem być wdzięczny, że dane mi było rzucić na nie okiem, bo jak się spodziewałem, kolejne dekady przeleżą one w prywatnej kolekcji jakiegoś snoba. A potem znów je ktoś ukradnie i sprzeda. Może nawet znów przypadnie to mnie w udziale. Ich piękno nie przeminie do tej pory, skoro nie przeminęło przez setki czy tysiące lat.

– Blavat, mówiłem ci przecież, że nie lubię alkoholu.

Odwróciłem się w stronę swojego towarzysza jedynie po to, aby obdarzyć go spojrzeniem pełnym niezadowolenia. Nie przejął się zbytnio. Z jego twarzy nie zniknął typowy dla niego delikatny uśmiech, ledwo sięgający oczu.

– Zdążysz wytrzeźwieć, zanim odstawię cię do twojej pracowni. – Przeczesał swoje zmierzwione włosy palcami. Spomiędzy pofarbowanych na fiołkowo kosmyków zaczynały wyzierać rudawe odrosty. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak usilnie dążył do tego, by jego wygląd rzucał się w oczy. W końcu kiedy robiliśmy coś niezgodne z prawem i ktoś by nas przyłapał, bez trudu by go rozpoznał. Błyszczące ubrania, złota biżuteria, widoczne na przedramionach tatuaże. Nie robił tego, by ułatwić jego złapanie, raczej naigrywał się z tych, którzy nie potrafili go schwytać, pomimo tak krzykliwego wyglądu.

– To studio, nie pracownia. – Przygryzłem dolną wargę. Obiecałem sobie nie odzywać się do mężczyzny, a ten bez przerwy prowokował mnie do rozmowy.

– No w każdym razie pamiętam, że nie malujesz, kiedy jesteś nietrzeźwy.

Kiedy chciałem z powrotem odwrócić się w stronę o wiele bardziej urzekającego widoku chmur, wcisnął mi w dłoń smukłą szklankę wypełnioną żółtym płynem. Brzęczały w niej kostki lodu.

Spektrum czerni | KuroshitsujiTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang