1:S - Cenestezja mizantropa

453 30 60
                                    

Mimo późnej pory w mojej dzielnicy panowała podejrzana cisza. Poza stukaniem moich ubrudzonych krwią butów o chodnik słychać było jedynie przejeżdżające główną ulicą samochody, ewentualnie, jeżeli przechodziło się akurat obok zaułka, obijanie się o ściany kontenera z odpadami czegoś mniej lub bardziej przypominającego człowieka. Nawet wiatr zniknął gdzieś dzisiejszej nocy, pozostawiając mnie na pastwę rozgrzanego w ciągu dnia asfaltu i betonu. Zastanawiałem się, czy bezpośrednio nad oceanem nie byłoby choć trochę chłodniej, ale byłem zbyt zmęczony, żeby się tam fatygować. Nie musiałem zaspokajać w tej chwili ciekawości. Zagrzebać się w szarym piachu mogłem każdego innego wieczora. Poza tym nie chciałbym, żeby jego drobinki zabrudziły świeżo zasklepione rany.

Nie było mi słabo, jedynie potrzebowałem odpoczynku. Nie zemdlałbym na ulicy, nie musiałem się martwić, że nie dojdę do domu. Przez odczuwany ból byłem okropnie wręcz świadom własnego ciała i jego możliwości.

Ostatni zakręt. Potem już tylko walka z drzwiami wejściowymi, pod warunkiem, że nie zastanę ich wyrwanych z zawiasów.

Obejrzałem się za siebie. Na szczęście wzrok mi się nie mazał. Jak się spodziewałem, nie zastałem nikogo za swoimi plecami, nie licząc podążających za mną dwóch kotów. Jednego, który pewnie okazałby rudo-biały, jeżeli by go wykąpać, i drugiego pozbawionego oka, co bynajmniej nie przeszkadzało mu zachowywać się dumnie. Moi ulubieni padlinożercy z okolicy.

Westchnąłem, zastanawiając się, czy podążały za mną z sympatii, czy też zwabił je znikający zapach zasychającej krwi. Nie miałem żadnego ochłapu, który mógłbym im rzucić na pożarcie, więc tak czy siak musiały się obejść smakiem.

Drzwi dzisiaj nie opuściły swoich ram. Chyba pierwszy raz żałowałem, że nie stoją przede mną otworem. Wyciągnąłem sinymi palcami klucze z kieszeni spodni. Na ślepo odszukałem najdłuższy z nich i przekręciłem go w zamku. Wpełzem do ciemnej klatki schodowej. Od razu uderzył mnie zapach zgnilizny i amoniaku. Koty zostawiłem na progu, z czego pewnie nie były szczególnie zadowolone. Nie przejmując się jednak za bardzo ich losem w tamtym momencie, wdrapałem się po schodach na trzecie piętro.

Mocując się z kolejnym opornym zamkiem, pomyślałem, że trzeba było zdecydować się wrócić do wrednego padalca. Nie wiedziałem, czy bym go zastał w mieszkaniu, mógł równie dobrze pracować. W każdym razie nie pogardziłbym, gdyby mnie opatrzył. Z drugiej strony pewnie coś by za to chciał, może jednak to dobrze, że wybrałem samowystarczalność tym razem. Miałem jedynie nadzieję, że domowa apteczka nie świeciła pustkami. Może i nie byłem mocno poharatany, ale nie podobała mi się wizja długo gojących się okaleczeń. Nie potrzebowałem dodatkowych pierdół zmniejszających komfort życia, który i tak nie był zbyt wysoki.

Wszedłszy do domu, doszedłem do wniosku, że wychodzić z powrotem do miasta, by szukać całodobowej apteki mi się zwyczajnie nie opłaca. Zamknąłem za sobą drzwi i od razu skierowałem w stronę łazienki. Zapaliłem światło, które przez moment wydało mi się nieprzyjemnie rażące.

Ściągnąłem częściowo przylepioną do ciała koszulkę i rzuciłem ją bez zastanowienia na pralkę. Na plejadę pokaźnych siniaków, która mi ukazała mi się w lustrze, niewiele mogłem poradzić. Obmacałem się pospiesznie po żebrach. Nie zdychałem z bólu, po tym wnosiłem, że były całe. Pozostałe gnaty też powinny być w jednym kawałku.

Przemyłem twarz zimną wodą. Natychmiast poczułem się bardziej przytomnie. Kurz i pył przylepiony do policzków, czoła i rąk spłynął w dal kanalizacją. Zaczesałem włosy do tyłu, żeby przestały opadać mi na twarz. Były posklejane czymś bliżej nieokreślonym, a ja nie miałem pewności, czy koniecznie chciałem znać pochodzenie tej substancji.

Spektrum czerni | KuroshitsujiWhere stories live. Discover now