12:A - Cena swobody

Start from the beginning
                                    

– Nie możemy zwalniać – stwierdził, odwracając się w stronę ulicy, z której przed chwilą wyszliśmy. – Widziałem Maurice'a Cole zanim zaczęto strzelać i podejrzewam, że to jego robota. Nie jest zrównoważony, lepiej się stąd zmywajmy.

W jego głosie nie było słychać strachu, a jednak dostrzegłem jego silnie rozszerzone źrenice, gdy mnie mijał.

– Doszło do czegoś między wami? – zapytałem, nie zdążywszy powstrzymać słów, które pojawiły się w mojej głowie.

– Nie do końca. – Teraz to Soma nadawał rytm naszym krokom. Spieszył się. Obejrzałem się za siebie. W zaułku byliśmy tylko my. Nikogo innego. – Drażniłem go, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły. Nie mógł się pogodzić z tym, że nie jest pierworodnym, a raczej z tym, że nic mu się nie należało, jeżeli chodzi o rodzinny majątek. Tym bardziej denerwowała go moja konformistyczna postawa względem rodzinnych postanowień. Chyba nie czas teraz, żeby o tym rozmawiać, nie sądzisz?

Skinąłem głową. Czyli jednak prawdopodobnym było, że kulka miała trafić w głowę młodego Kadara zamiast w czyjąkolwiek. To kompletnie zmieniało postać rzeczy. Znów zerknąłem przez ramię, żeby zobaczyć, czy nikt nas nie gonił. Z ulgą przyjąłem myśl, że u wejścia do uliczki nikogo nie zauważyłem. Odetchnąłbym, gdyby nie widok, który miałem przed oczami sekundę później.

Lufa pistoletu znajdowała się kilka metrów przede mną, a jednak czułem, jakbym jej szybki do rozgrzania chłód miał tuż przy czole. Chociaż trzymała do dłoń dużo mniejsza niż moja, nie wydawał się przez to mniej groźna.

Oceniłem stojącego tuż przed nami Cole'a. Sprawiał wrażenie dużo młodszego od Somy, a w krótkich spodenkach i jasnym podkoszulku wyglądał niemal jak dziecko. Niedopilnowany szczeniak.

Zbliżało się południe, dlatego nie sądziłem, że coś zdąży mi jeszcze popsuć tę połowę dnia.

Soma stał jak sparaliżowany. Jego ciało pokrywało się drobnymi kroplami potu. Nawet wśród cienia wąskich uliczek upał dawał się we znaki, a powietrze gęstniało pod wpływem obecnej chwili. Luźne kosmyki, których nie zdołał upiąć w kucyk, przyklejały się do skóry w kolorze karmelu.

To była sekunda. Jak mrugnięcie oka. Zdecydowany wypad do przodu, dłoń sięgająca w kierunku broni. Ogłuszający huk, ból przeszywający ramię, nim palce zacisnęły się wokół nadgarstka. Wiedziałem, że powinienem skowyczeć, kula pewnie wbiła się w jakąś kość. Nie potrzebowałem ściągać na nas jeszcze większej uwagi, chociaż wystrzały i tak robiły swoje.

Wykręciłem rękę dzieciaka, aż coś chrupnęło. Powaliłem go na chodnik z taką siłą, że stracił przytomność. Niewielka spluwa potoczyła się w stronę śmietnika.

Odetchnąłem ciężko, zaciskając zęby. Przestałem dociskać bezwładne w tej chwili ciało do ziemi i podniosłem się na nogi. W rękaw koszuli zaczęła wsiąkać lepka krew, tak samo ciepła jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem.

– Dzwonię po szofera – Usłyszałem, że Soma zwraca się do mnie. Nadal wpatrywałem się w ciało chłopaka leżącego na rozgrzanych, chodnikowych płytach. Żył. Wokół mnie unosił się zapach posoki, a na języku osiadał metaliczny posmak. Docisnąłem dłoń do rany, a pomimo że zaowocowało to przeszywającym bólem, zatamowało to trochę krwawienie. – Wyciągnę ci to w domu, okay? Czy chcesz do szpitala?

Wydawało mi się, że zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. A naraz coraz chłodniej.

– Do domu. Będzie mniej zachodu – mruknąłem.

Czerwona kropla skapnęła na chodnik. A potem kolejna, i kolejna, i kolejna.

– Pobrudzę tapicerkę.

Spektrum czerni | KuroshitsujiWhere stories live. Discover now