Rozdział 10

533 46 14
                                    

Noah

Mijały kolejne dni, a moją głowę non stop zaprzątały słowa mamy. Mimo że posłuchałem jej i odpuściłem gnębienie Marano, cała ta sprawa wciąż nie dawała mi spokoju. Byłem spięty, do szkoły chodziłem nabuzowany mieszanymi emocjami. Często przyłapywałem siebie na tym, jak wypatruję po korytarzach kręcącej się gdzieś Niny. To było do bani. W życiu nikt by mnie nie podejrzewał o tyle pokładów współczucia i litości. A jednak.

Rwałem sobie włosy z głowy. Chciałem ją rozszarpać za to, co zrobiła mojej rodzinie, ale z drugiej strony... cholera, czułem niepohamowaną potrzebę chronienia jej przed takimi dupkami ze szkoły jak ja. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. To tak, jakbym... na języku miał nieprzyjemny smak goryczy, którego za nic nie mogłem się pozbyć. Ponowne darzenie Niny obezwładniającą nienawiścią i żądzą mordu byłoby o wiele prostsze, do zniesienia. Zasłużyła sobie na to, Brian niczym nie zawinił, a spotkała go potworna, niesprawiedliwa kara tylko dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Jednak mimo wszystko mój brat lubił tę dziewczynę i gdyby teraz nie leżał w śpiączce, na pewno przywaliłby mi za to, jak ją skrzywdziłem. I tak naprawdę dopiero ta myśl zmieniła moje nastawienie. To był ten przycisk, który uruchomił we mnie jakiekolwiek uczucia.

— Hej, Wilson! Nie stój tak, graj! — Usłyszałem chrapliwe warknięcie trenera z drugiego końca boiska.

Odwróciłem się akurat w momencie, gdy pod moje nogi trafiła piłka. To całkowicie rozwiało moje idiotyczne myśli i kazało się skupić na rozgrywce. Jutro mecz. Nie mogłem sobie w tej chwili pozwolić na dezorientację. Kopnąłem piłkę, jednocześnie zaczynając biec w kierunku bramki. Bez problemu ominąłem atakującego mnie Jasona, a potem Davida, który ze śmiechem próbował sprowokować mnie do zrobienia błędu, ale zbyt dobrze znałem jego zagrywki, by dać się na to nabrać.

— Noah, podaj to, do jasnej cholery!

Za żadne, pieprzone skarby świata. Ta bramka należała do mnie.

Przyspieszyłem napędzany dziwną, wewnętrzną motywacją. Potrzebowałem tego wysiłku. Szybszego bicia serca z każdym kopnięciem piłki. Przyspieszonego oddechu. Potu lejącego się w dół po skroni, aż do ostrej krawędzi mojej szczęki, gdzie wtedy skapywał na białą koszulkę z logiem naszej drużyny na piersi. Czułem, jak materiał przyklejał się do mnie pod wpływem wilgoci, jakby był moją drugą skórą. Gdy na mojej drodze w końcu stał już jedynie bramkarz, miałem duże pole do popisu. Wszystkich zostawiłem za sobą. Wiedziałem, jak wygrać walkę jeden na jednego. Mój umysł parował od szybkiej analizy jego ruchów, metod obrony, słabości i przewidywań tego, co on może zrobić, kiedy uderzę.

Kopnąłem. Piłka z impetem wpadła prosto w sidła bramki.

Nim się zatrzymałem, przebiegłem jeszcze kawałek. Potem pochyliłem się, żeby złapać głębszy oddech. W uszach słyszałem przez chwilę tylko szum własnej krwi.

— Wilson! — trener znów wrzasnął. Kątem oka widziałem, jak się zbliża. I wiedziałem, co zaraz powie. — Piłka nożna nie jest grą indywidualną tylko zespołową. Ile razy trzeba ci to powtórzyć, by w końcu to do ciebie dotarło?

Nim się uniosłem do pionu i na niego spojrzałem, przewróciłem oczami, krzywiąc się z niesmakiem.

— Przecież zdobyłem punkt.

— To słaby argument. A jeśli chcesz być graczem sam dla siebie, pomyśl nad... nie wiem... tenisem albo bilardem.

Kilkoro chłopaków parsknęło śmiechem za moimi plecami. Ja nawet nie drgnąłem. Trener podszedł bliżej. On też się nie śmiał, za to patrzył na mnie poważnie. Zbyt poważnie.

DyktafonWhere stories live. Discover now