Dwudzieste urodziny Josha

219 17 7
                                    

*Josh*

Czas leci nieubłaganie. Mijają dni i noce, przybywa nam lat, doświadczenia, rozumu. Na skórze pojawiają się zmarszczki, tworzymy coraz więcej wspomnień. Wszystko się zmienia. Na pewne rzeczy nie ma już miejsca. Na tęsknotę, stary ból, wciąż otwarte rany, wygasłe szczęście. Zaskakujemy samych siebie. Sprawiamy, że to inni są warci naszej miłości czy jest kompletnie na odwrót? Już zawsze świat będzie okrutny, ale gdyby przyszło mi dzisiaj umrzeć, nie chcę by było posępnie. Dziś kończyłem dwadzieścia lat. Czułem się jednak jak bezradny starzec, któremu koniec był niezwykle bliski.
Ostatnio coraz trudniej było mi wstać. Odkrywałem siebie na nowo. Z każdym kolejnym dniem spadał na mnie większy ciężar. Cieżar minionej zimy. Wszystko co kiedykolwiek się zdarzyło. Czy naprawdę potrafiłem być tak okrutny? Czynić coś niewybaczalnego? Nie mogę powiedzieć, że teraz wszystko już rozumiem lecz na pewno żałuję. Tak, z czasem pojawia się żal. Żałuję, że krzywdziłem tych, na których najbardziej mi zależało. Żałuję, że nie mogę przeprosić sióstr. Żałuję, że nie ma tu mamy i taty, którzy powiedzieliby, że nie zwariowałem i są ze mnie dumni. Żałuję, że muszę walczyć zupełnie sam. Byłem bezradny. Miałem wrażenie jakbym maszerował przez śnieżne zaspy, a droga była coraz to dłuższa. Osaczała mnie ta dzika samotność. Czy tak właśnie czuli się bliscy mi ludzie gdy przeze mnie znaleźli się w potrzasku? Czy gdybym cofnął się w czasie, znów postąpiłbym tak samo?
Tak. Wtedy było inaczej. Nie usprawiedliwiam się. Ale gdy byłem inny nie widziałem zła, którym się stawałem. Można powiedzieć, że powolutku wracałem do zrowia. Tak mi mówili i ja sam też tak się czułem. Czułem się tak zwyczajnie. I tego odkąd pamiętam pragnąłem. Być taki jak normalni ludzie. Nie odizolowany, nie odpychający, nie zamknięty w sobie. Rozważny, kochający. I być może do tego dążyłem, a przynajmniej się starałem.

Za oknem, na którego parapecie siedziałem, padał ciepły, wiosenny deszcz. Na kracie w oknie usiadł ptak ćwierkający wesoło. Uciekł gdy tylko wyciągnąłem rękę w jego stronę. Nie chcę być jak ten wróbelek. Nie chcę uciekać od ludzi ze strachu. To znów zaprowadziłoby mnie do zguby.

Ale wciąż jestem tylko trupem chodzącym za dnia.

— Joshua Washington, masz gościa, lekarz pozwolił na odwiedziny osób obcych. — Pielęgniarka zakomunikowała mi to tonem chłodnym jak zima. Odeszła, a ja nadal spokojnie siedziałem.

Kątem oka widziałem, że ktoś stoi obok mnie. Nie miałem odwagi spojrzeć. Siedzę tu od trzech miesięcy, a odwiedziła mnie tylko moja mama. Ojciec nie miał czasu. Na odwiedziny osób trzecich pozwolenie wydano już dawno. Jednak nikt nie chciał mnie widzieć. Czy się dziwiłem? Nie, nie zmieniało to jednak faktu, że bolało jak cholera. Gdzieś ciasno na dnie serca rozrywała mnie myśl, że nikt nie chce o mnie pamiętać.

— Zmieniłeś się. — Usłyszałem krytyczny ton najbardziej stalowej osoby na Ziemi.

— Być może.

— Nigdy jeszcze chyba nie byłeś taki spokojny. — Emily przysiadła się obok mnie.

Zerknąłem na nią przez krótką chwilę. Wyglądała promiennie. Włosy miała dłuższe niż zapamiętałem, sylwetkę nadal bardzo ładną, a wyraz twarzy wciąż srogi. A jednak była jakby łagodniejsza. Niż kiedyś.

— Jeśli chcesz mnie dobić swoimi wyzwiskami to masz kilka minut. Zaraz mam spotkanie z lekarzem.

— Ja... myślisz, że przyszłam właśnie po to? — spytała pretensjonalnie, krzyżując ręce na piersi. Uniosła brew do góry. Wzruszyłem ramionami. — To wiedz, Josh, że tak to nie myliłeś się jeszcze nigdy.

— A więc?

Zamilkła. Jej azjatycka twarz wyrażała ogromne skupienie. Nie ponaglałem brunetki. Sam nie wiedziałem czego mam spodziewać się po niej. Była nieprzewidywalna.

 Until Dawn: O DeathWhere stories live. Discover now