Rozdział 2.

92 9 2
                                    


Do Hogwartu dotarli wczesnym wieczorem. Droga była dla Camilli dosyć nudna, ale umiała to docenić. Pomimo tego, że Pansy i Beatrice nie poruszyły żadnego tematu, który według niej byłby wartościowy, to mogła odetchnąć nie martwiąc się o trzymanie właściwej postawy. Tak, musiała udawać, przy nikim nie była sobą, ale akurat ta część jej roli była całkiem prosta. Zrelaksowała się, na tyle na ile była w stanie.

Dowiedziała się o wszystkich najnowszych rewelacjach miłosnych, zdobyła informacje dotyczące wschodzących trendów modowych najbliższej zimy i udało jej się dowiedzieć jaka cena amortencji jest najbardziej opłacalna. Pomyślała, że to cudownie, bo w końcu bez tych rewelacji jej życie nie miałoby sensu. Obronimy się przed gniewem Voldemorta podając mu podstępem eliksir miłosny. Przez chwilę miała ochotę lekko się uśmiechnąć na tę myśl, ale szybko się powstrzymała. Skarciła się w duchu za to, że w ogóle coś takiego przyszło jej do głowy. Nie ma dobrej pory na żarty, nie dla niej.

Zdawała sobie sprawę, że Pansy i Tracey nie miały pojęcia o tym, że Czarny Pan powrócił, tak naprawdę wiedzieli o tym nieliczni, włączając w to Pottera, któremu i tak w rezultacie nikt nie uwierzył oraz cały wewnętrzny krąg, do którego należeli między innymi jej rodzice i prawdopodobnie niedługo zażądają także jej członkostwa. Na tę myśl poczuła się dziwnie. Zrobiło jej się niedobrze i spłynęła na nią fala niepokoju, przez chwilę miała wrażenie, że jej ciało zaczyna drżeć.

Nie! Stop!

Nie mogła pozwolić sobie na słabości, przed oczami zaczęły pojawiać się obrazy, wspomnienia. Wzięła dwa głębokie wdechy i odgoniła od siebie te myśli, a o dreszcze posądziła chłodny wieczór.

Gdyby ktoś obserwował to wszystko z boku, nie zauważyłby żadnej zmiany na jej twarzy, ten sam wyraz utrzymywał się tam przez cały czas. Może dostrzegłby jedynie lekki grymas, który znikł po mniej niż sekundzie, ale według Camilli i tak było to karygodnym niedopatrzeniem.

***

Stały właśnie przy szerokiej alejce porośniętej sosnami i czekały na wóz, który miał dostarczyć je pod sam zamek. Większość uczniów już odjechała w tamtą stronę, a nieliczni wygrzebywali się jeszcze z pociągu. Na niebie nie było ani jednej chmury, a powoli wschodzący księżyc był doskonale widoczny.

Po chwili dołączył do nich Adrian Pucey ze swoimi kolegami. Camilla zaklęła w duchu.

- Cześć dziewczyny – powiedzieli prawie równocześnie, a dziewczynie przyszli na myśl bliźniacy Weasley, którzy z pewnością nie powstydziliby się takiej synchronii.

Pansy od razu podchwyciła rozmowę, w końcu Adrian był obiektem jej głębokich uczuć już od początku trzeciej klasy. Za każdym razem gdy pojawiał się w pobliżu zaczynała wariować i według Camilli zniżała się do poziomu, mniej więcej siedmiolatki. Tracey ostentacyjnie ich ignorowała, udając, że właśnie zauważyła coś ciekawego gdzieś między drzewami, a ona stała ze swoim zwyczajnym wyrazem twarzy i uważnie przysłuchiwała się rozmowie.

- Camilla, a tobie jak minęły wakacje? – Adrian skierował pytanie w jej stronę, co niewątpliwie zakuło Pansy, nieudolnie starającą się to ukryć i kontynuować rozmowę z jego kolegami. Chłopak nie był brzydki, ale nie interesował jej w żadnym stopniu. Zresztą nikt nie interesował jej w jakimkolwiek stopniu, a przynajmniej nie w takim sensie. Nie lubiła go, był dla niej jak dziecko, w dodatku pusty i kompletnie pozbawiony inteligencji. Jego taktyką był jedynie szybki seks, bez zobowiązań.

Ślizgonka nie rozumiała jak Pansy mogła w ogóle o nim myśleć. Jego sława „zdobywcy" była znana wszystkim w całej szkole, a dziewczyny i tak śliniły się, gdy przechodził obok.

Born to dieWhere stories live. Discover now