Rozdział 11.

234 8 2
                                    

Syriusz POV

Wracając do dormitorium miałem świetny humor. Cieszyłem się, że Des już się obudziła. Pani Pomfrey umie czynić cuda. Stwierdziłem, że nie będę na razie mówił Destiny, że to ja oddałem jej krew. Nie chciałbym aby czuła jakikolwiek dług wobec mnie. Czułem obowiązek oddania jej tej krwi. Rozmyślając wpadłem na kogoś.

-Syriuszku!!!

Merlinie ratuj...

-Witaj Samantho.-Powiedziałem uśmiechając się lekko. Pod wpływem chwili postanowiłem wreszcie z nią wszystko wyjaśnić.

-Gdzieś ty się podziewał? Wiesz jak się martwiłam? Moja mama zaprosiła nas na obiad! Bardzo chce cię poznać. Musimy pójść kupić ci nowy krawat. Ten czerwony jest okropny.

-Dostałem go od Destiny.-Zauważyłem

-To tym bardziej trzeba się go pozbyć. Wiesz... Nie lubię jej. Nie zadawaj się z nią więcej.-Rozkazała.

-Posłuchaj.- Chwyciłem ją niezbyt delikatnie za łokieć i posadziłem na ławce pod ścianą. Miałem potraktować ją delikatnie... ale już mi przeszło.- Będę się z nią zadawać. A wiesz dlaczego? Bo jest naprawdę wspaniała. Jest miła, uprzejma i uczynna. Jest najwspanialszą osobą jaką poznałem. Jest całkowitym przeciwieństwem ciebie.- Przerwałem na chwilę patrząc na jej zaszklone oczy. Nawet nie zrobiło mi się żal.-Dlatego właśnie ją kocham. Puściłem ją i poszedłem w stronę PWG. No. Po sprawie.

***

Wszedłem do dormitorium gdzie siedział Lunatyk. Popatrzył na mnie z bólem  oczach i wstał  by wyjść

-Stary czekaj- Powiedziałem zrezygnowany.-Przepraszam cię za to jak na ciebie naskoczyłem. To przecież nie twoja wina... Po części moja... Gdybym nie zapomniał o tej cholernej pełni być może to by się tak nie skończyło... Jeszcze raz przepraszam-Wyrzuciłem z siebie wszystko.

-Jasne... Ja teź cię przepraszam.

Przytuliliśmy się po męsku, po czym Poszedłem do łazienki. Gdy wróciłem Lunatyk spał a James czytał jakąś książkę. Nie zwróciłem większej uwagi na nieobecność Glizdy. Ostatnio często znika. Położyłem się do łóżka i momentalnie zasnąłem, jeszcze zmęczony po oddawaniu krwi.

*****

Destiny POV

Leżałam na łóżku w skrzydle szpitalnym. Był środek nocy a jedynym źródłem światła był mała lampa stojąca na półce dwa łóżka dalej. Nie mogłam spać, bo towarzyszyło mi nieustanne uczucie niepokoju. Ewidentnie czułam na sobie czyjś wzrok. Po plecach przeszły mnie ciarki. Usiadłam powoli i zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. W świetle lampy mogłam dostrzec jedynie lekki zarys najbliższych łóżek oraz szafek nocnych które były zupełnie puste. Resztę pochłonęła ciemność. Byłam na sali sama. Jeszcze wieczorem przyszedł tutaj chłopiec z poparzoną ręką, lecz Pani Pomfrey tylko dała mu leki i puściła z powrotem do dormitorium. Delikatnie położyłam bose stopy na zimnych kafelkach, którymi była wyłożona podłoga. Jeszcze raz rozglądnęłam się po pomieszczeniu po czym wstałam z zamiarem odsunięcia zasłon aby wpuścić trochę światła księżyca. Podeszłam do okna i jednym ruchem przesunęłam białe, grube zasłony.  W tym samym momencie usłyszałam trzask. Odwróciłam się niemal natychmiast a moje ciało całe spięło się pod wpływem strachu. Do moich nozdrzy doszedł zapach dymu. Lampka, która stała zaledwie kilka kroków dalej leżała stłuczona na łóżku okrytym kocem. Zapach dymu nasilił się a ja zaczęłam kaszleć. Oparłam się o parapet okna i zaczęłam rozglądać się z przerażeniem .

-Nie dasz rady...- Szept rozległ się tuż za moim uchem.

Odskoczyłam od okna i szybko odwróciłam się w jego stronę. Kłębił się tam zielony dym, który zaczął układać się w postać człowieka. W pewnym stopniu przypominał on dementora, o których słyszałam na Obronie Przed Czarną Magią . Na głowie miał kaptur, który złapał oburącz chcąc go zdjąć. W ostatniej chwili usłyszałam tupot nóg za drzwiami. Postać z powrotem narzuciła nie do końca zdjęty kaptur i wskoczyła na okno

Quatuor elementis - Destiny PotterWhere stories live. Discover now