3. Take me to the better place

275 21 1
                                    

Alice Cooper wyprostowała się na fotelu. Od zabójczego tempa pisania na komputerze, rozbolały ją ręce. Zrobiła sobie chwilę przerwy i poszła zaparzyć herbatę. 

Normalnie nie przerywałaby pracy, głupio byłoby jej robić sobie przerwę przy mężu. Niby nic nie mówił, ale... Alice miała wrażenie, że za każdym razem kiedy chce na chwilę odpocząć, Hal patrzy na nią, jakby się leniła. A pracowała przecież ciężko przez cały dzień! To, że dwa czy trzy razy zrobi sobie krótką przerwę nic przecież nie zmieni, a nawet da lepszy efekt końcowy, bo trudno się  skoncentrować, gdy jest się przemęczonym. Na szczęście dzisiaj Hala nie było w pracy - wyjechał odwiedzić swoją matkę w szpitalu w Waszyngtonie. Nie będzie go też jutro, pojutrze i przez następne trzy dni. Prawie tydzień. Alice pomyślała, że mógłby wyjechać na dłużej. Dużo dłużej. Zaraz jednak zganiła się za takie myślenie. Hal to przecież jej mąż. 

Dopiła herbatę, patrząc za okno. Wczorajszy śnieg trochę stopniał, przez co na ulicach zrobiło się coś na kształt wodnistego błota, taka breja. Dodatkowo wiał ostry, suchy wiatr. Niebo było ciemnoszare, pochmurne i padał śnieg pomieszany z deszczem. Krótko mówiąc pogoda nie zachęcał do wychodzenia na zewnątrz. 

Alice rozkoszowała się ciepłym napojem. Na szczęście w budynku redakcji ogrzewanie działało odpowiednio i nie musiała owijać się kocami. Była to przyjemna odmiana od sytuacji w domu, gdzie zepsuł się system ogrzewania i kaloryfery działały tylko na jednym piętrze. Kobieta uśmiechnęła się. To było nawet zabawne. Przypomniała sobie widok Betty poowijanej kocami, kiedy szła rano do kuchni. Wyglądała jak duch. Wystawała jej tylko blond kitka. To było takie słodkie. Zupełnie jak kiedyś, kiedy jako mała dziewczynka owinęła się prześcieradłami by nastraszyć Polly. Alice westchnęła, ogarnął ją sentymentalizm.

Hal z kolei nie był zadowolony z usterki w domu. Narzekał, mówiąc, że nie ma w tym nic zabawnego i że on nie zamierza okrywać się kocami, bo wygląda jak pajac. Powiedział Alice, że ona też nie powinna, bo to dziecinne i niepoważne. Alice starała się uświadomić mu zalety ich położenia, ale jego nic nie przekonało. Nawet, kiedy powiedziała mu, że niektórzy ludzie cały rok mają tak, a nawet gorzej (wiedziała o czym mówi, w końcu sama wychowywała się w przyczepie kempingowej w Southside), zignorował ją zupełnie. 

Kiedy opłukała kubek po herbacie i odstawiła go do szafki, rozległ się dzwonek do drzwi. Kobieta podskoczyła, zaskoczona. Kto to mógł być?

To zapewne Hal. Mógł przecież czegoś zapomnieć.

Dzwonek rozległ się po raz drugi i kobieta zganiła się za to, że dała mężowi czekać. Podbiegła do drzwi i nie patrząc nawet przez wizjer, otworzyła je szybko na oścież, szykując się na naganę od Hala, że musiał tam stać na mrozie. Już otworzyła usta żeby się jakoś wytłumaczyć... 

Nic nie powiedziała.

To nie był Hal.

To był Jones. Fp Jones. 

Stał przed nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kobieta starała się na szybko znaleźć jakieś idealnie oddające pogardę powitanie, ale zorientowała się, że w głowie ma totalną pustkę. Serce kołatało jej dziwnie szybko. To z zaskoczenia - powiedziała do siebie. 

Patrzyła na niego, stojąc jak wryta. Był tutaj. Stał, patrząc na nią z tą pociągającą pewnością siebie. Nie miał żadnej czapki ani szalika. Od wiatru i deszczu (albo raczej śniego-deszczu) osłaniała go tylko skórzana kurtka Serpents i przemoknięte spodnie. 

Odpowiedzialność jak u trzylatka - pomyślała Alice.

Zaraz naszły ją wspomnienia. 

The fire in my soul // FaliceWhere stories live. Discover now