Alice Cooper obrysowała wargi czerwoną szminką. Przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze, oglądając efekt. Szminka był elementem kończącym ten cały dziwaczny "rytuał" makijażu, któremu poświęcała dość dużo czasu, szczególnie jeśli szykowała się na coś tak ważnego jak dziś.
Spotkanie w ratuszu. Zobaczymy zatem, co takiego będzie miała do powiedzenia pani burmistrz... Alice wykrzywiła wargi, jakby w pogardzie. Jej dawna znajoma ze szkoły, Hermione Lodge, dwa miesiące temu została burmistrzem Riverdale, "morderczego wariatkowa" - jak zwykł nazywać miasto Hal, jej obecny mąż.
- Myślałam, że chcesz tutaj mieszkać - powiedziała kiedyś do męża Alice.
- Chcę.
- Dlaczego zatem nazywasz to miasto "morderczym wariatkowem"?
- A czy to nie jest prawdą?
- Hal, uważam, że... - nie dokończyła, bo mężczyzna złączył ich usta w pocałunku. Alice nie przepadała za tym. Twierdziła, że w ten sposób nie chce dopuścić jej do głosu, bo zwyczajnie ma gdzieś jej zdanie. Nie powiedziała jednak tego mężowi. Wiedziała, że się stara jak umie, a zresztą nie miała sił na ciągłe kłótnie. Poza tym nie całował w cale tak źle... Poddała się zatem. Znowu.
Myślała o tym kiedy jechali w stronę ratusza. Kobieta miała na sobie elegancką, choć skromną, zieloną sukienkę i kolczyki z perłami.
Perły symbolizują łzy.
Alice spojrzała kątem oka na męża. Patrzył się uważnie na ośnieżoną drogę przed sobą. Był początek grudnia, a więc śnieg zalegający na ulicach z cienkiej warstwy zmienił się w ogromne zaspy. Hal jechał wolno, uważnie.
- Jak myślisz, po co to zebranie? - zagadnęła go Alice. Liczyła na choć krótką wymianę zdań. Takie siedzenie w ciszy przygnębiało ją.
- Nie powiedzieli nam przecież. Skąd mam wiedzieć? Znowu włączył ci się zmysł wścibskiej laluni.
Alice nie odpowiedziała. Poczuła się jakby dostała w twarz. Przecież on tylko żartował. To wytłumaczenie jednak do niej nie trafiło. Czuła się ośmieszona.
A może rzeczywiście zachowuję się trochę zbyt ciekawsko?
Może Hal ma rację...
Wyjęła z torebki małe lustereczko i zajęła się poprawą makijażu. Co prawda, dopiero co go nałożyła, ale potrzebowała czegoś co odwróci jej uwagę od tego, co powiedział jej mąż. Spojrzała na swoją twarz i zamyśliła się. Była już po czterdziestce, miała dwie, wspaniałe córki, dobrą pracę, umiarkowaną liczbę pieniędzy, kochającego męża... Czego można chcieć więcej?
A jednak czuła się taka... Pusta.
Dotknęła palcami kolczyków, które zakładała zawsze kiedy czuła się źle.
Perły. Symbolizują łzy.
***
Auto Cooperów zajechało pod budynek ratusza. Alice i Hal wysiedli z samochodu i skierowali się w stronę drzwi wejściowych.
Gdy weszli do głównej sali, gdzie miało odbyć się zebranie, Alice zorientowała się, że nie zabrała z samochodu swojej torebki. Dziwne, już dawno nie zdarzyło jej się takie roztargnienie. Poprosiła męża o klucze i poszła z powrotem na parking.
Szła szybkim, sprężystym krokiem, nie chcąc zmarznąć na chłodzie. Nie mogła przestać myśleć o jej rozmowie z mężem w samochodzie. W pewnej chwili, schodząc po schodach, wpadła na kogoś.
Poślizgnęła się na oblodzonych stopniach i na pewno upadłaby gdyby nie nieoczekiwana pomoc ze strony jakiegoś przechodnia, który pochwycił ją i pomógł jej stanąć na nogach. Kobieta, lekko zawstydzona swoim brakiem uważności, podniosła w górę głowę, chcąc podziękować za ratunek przed poobijaniem się na schodach.
I oto ujrzała bardzo dobrze jej znany szelmowski uśmiech.
- No proszę... Alice Cooper z głową w chmurach - powiedział nie kto inny, jak Fp Jones.
CZYTASZ
The fire in my soul // Falice
FanfictionAlice myślała, że osiągnęła w życiu wszystko, czego chciała. Prawda jest jednak inna. Brakowało jej jednego. Prawdziwej miłości.