23.

359 23 7
                                    

       Pogoda była zbyt ładna jak na dwie trzecie do grudnia – zupełnie jakby ciepło polskiego listopada naśmiewało się z tragedii paryżan. Szare oczy śledziły krajobraz za oknem; jak dziwnie było przyglądać się światu z pasażerskiego miejsca wiekowego poloneza należącego do szkolnego wychowawcy. Kanciaste auto toczyło się w kierunku szczecińskiego lotniska; czasem trzęsło się, postukiwało czy popierdywało starym układem wydechowym – dźwięki pasowały do jesiennej pustki za szybą.

       Robert Farazowski zerknął kątem oka na uczennicę po swojej prawej – miał wrażenie, że zaczyna rozgryzać małą Francuzeczkę; był przecież certyfikowanym pedagogiem, wiedział to i owo zarówno o psychologii jak i rozwoju nastoletniego umysłu. Widział jak ostatnimi tygodniami Florence więdnie: zdecydował, że póki jej oceny oraz frekwencja nie cierpią znacząco, zatrzyma przypuszczenia o problemach dla siebie. Francuzka w jego oczach była odpowiedzialną dziewczyną, bardzo zaradną, więc jeśli nie chciała pomocy w kłopotach, nie zamierzał wtykać nosa w cudze sprawy. Mimo wszystko: uważnie obserwował ze strony, gotów interweniować. Momentami przykro było patrzeć na te jej oczka, zwykle błyszczące bystro, ostatnio mętne jak gdyby spowiła je mgła; częściej zaciskała usta i rzadziej marszczyła czoło. Robert Farazowski był pewien, że przez ostatnie miesiąc Flo poświęca coraz więcej czasu i skupienia panowaniu nad własną twarzą.

       Był także pewien, że odkąd przeczytała feralną wiadomość około dziesiątej rano poprzedniego dnia, jej twarz jakby zapomniała czym jest mimika a gardło z ledwością pamiętało, że posiada głos.

       Siedziała w fotelu pasażera elegancko, ze złączonymi nogami odłożonymi lekko na bok; podręczny bagaż – jedyny bagaż jaki zdecydowała się ze sobą zabrać – w postaci niewielkiego plecaka leżał na kolanach podtrzymując złożone nań dłonie. Włosy zebrała w niski kucyk; blond kita rozsypała się po szarości kaptura wyciągniętego na kołnierz płaszcza. Bok głowy skierowanej ku oknu niby opierał się o zagłówek, ale wydawało się, że mięśnie karku były mimo to zesztywniałe.

       Niewłaściwym byłoby stwierdzenie: „Robert cieszył się, że mógł pomóc." – wolałby nie musieć pomagać, nie w takiej sytuacji. Tragiczne zakończenie siedemnastoletniego życia, w jego mniemaniu, nigdy nie powinno wiązać się z jakąkolwiek formą radości. Nie czuł także satysfakcji a mimo wszystko gdzieś po umyśle błądził okruch ciepła: bo mógł zadbać o swoją partnerkę i jej siostrzenicę. Dzięki niemu Teresa, choć nie mogła drugi dzień z rzędu wziąć urlopu, była względnie spokojna o los Florence, zupełnie jak ojciec nastolatki oczekujący jej przybycia, proszący wcześniej przez telefon, by ktoś odstawił ją do Warszawy i doprowadził aż pod bramę lotu do Paryża. Farazowski był zdziwiony gdy zaczął rozmawiać z panem Le Haut przez telefon – nie spodziewał się aż tak płynnej polszczyzny z drugiej strony linii. Ustalili wspólnie szczegóły podróży: Le Haut, przez internet, wprost z Francji na e-mail córki zabukował bilety lotnicze.

       Silnik został wygaszony pod szczecińskim lotniskiem. Wyciągnąwszy z leżącego w uchwycie na napoje etui okulary o niedużych, owalnych szkłach, Robert wsunął je na nos i dopiero potem wyłączył radio niemal równie stare, co samo auto, przez większość czasu odbierające jedynie Radio Maryja lub bliżej nieokreślone miejscowe stacyjki lubujące się w disco polo. Miał wrócić po swojego rzęcha dopiero za parę godzin: czekał go wpierw lot do Warszawy i z powrotem, zgodnie z planem podróży ustalonym wspólnie z Teresą oraz Bastienem Le Haut. Mężczyzna rozumiał Bastiena – podejrzewał, że również nie chciałby pozwolić swojemu dziecku, gdyby jakieś posiadał, na całkowicie samodzielną podróż w podobnych okolicznościach.

Kiedy sięgał po swoją kurtkę leżącą na tylnej kanapie auta Florence, zamknąwszy już za sobą drzwi, narzucała na ramię lekki plecak: wewnątrz obijała się szczoteczka wraz z pastą, kilka sztuk bieliźnianych elementów garderoby oraz aktualnie używane pointy. Nie potrzebowała więcej, przecież nie wyjeżdżała z domu a do niego wracała – większość dobytku wciąż znajdowała się w Paryżu. Dziewczyna powiodła otępiałym wzrokiem po niezgrabnym budynku – biel skażona niebieskością otoczona poszarzałymi drzewami bliskimi całkowitej nagości. Odludnej okolicy zdecydowanie brakowało urody, samo lotnisko zaś wyglądało tak, jak czuła się Florence – po prostu źle.

Walc płatka śnieguOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz