16.

261 23 6
                                    

       Chawa ledwie pamiętała to, drobniejsze od przywódcy stada, stworzenie. Zupełnie jak Jelimek było prawie łyse. Sierść na jego głowie była nieco ciemniejsza niż emerycka biel – połyskiwała złociście, miała formę długiego warkocza, jak gdyby ogon wyrastał stworzeniu z potylicy, i pachniała dziwnie, nieznanymi drobnemu wilgotnemu noskowi woniami: cieniem wanilii, ledwie wyczuwalną słodkością chemikaliów składających się na kosmetyki, których Florence używała do włosów.

       Rudzielec, przyczajony na parapecie za wyblakłą zasłoną, był kotem – dwuletnią Chawą. Kicia śledziła bystrymi ślepiami nastolatkę, wyłapała też kątem żółtego oka kolegę, szylkretowego kastrata o dużo mniej energicznej niż jej własna naturze. Patrzyła jak powoli, łapa za łapą, wchodzi do biblioteczki; przeszedł pod stoliczkiem, wskoczył na kolana karmodawcy. Dopiero kiedy ułożył się na nich wygodnie a dłoń pana Jelimka odruchowo zaczęła go gładzić, łaskawie zgodził się rzucić okiem w kierunku siedzącej w drugim z foteli blondynki. Zawsze był odważny – lub zbyt zblazowany i władczy naraz, by w ogóle brać pod uwagę możliwość pojawienia się na jego terenie niebezpieczeństwa.

Monsieur Jelimek przesunął okulary na głowę, ostrożnie osadził je w swoich miękkich, białych włosach sczesanych do tyłu w eleganckim przypomnieniu, że wciąż istniały męskie fryzury nie przypominające jedynie połowicznie potraktowanych kosiarką trawników. Spojrzał na przyjaciółkę ze spokojem w nieco wodnistych przez lata, które już przeżył, oczach.

– Czyli Debora, jak sugerowałem, nie przyjechała z tęsknoty? – spytał, bezmyślnie głaszcząc łaciaty grzbiet Bigosa.

– Oui – Florence, upiwszy łyk kawy, odpowiedziała z westchnięciem.

– Można się było tego spodziewać – stwierdził, ledwie widocznie kiwając głową. – Zawsze była z tych, co żyją powiedzonkiem: „Rączka rączkę myje." – Zaraz zerknął na nastolatkę z pobłażliwym uśmieszkiem. – Skąd masz pewność, Le Haut?

Dziewczyna, marszcząc jasne czółko, zdawała się zastanawiać nad sposobem ujęcia w słowa wydarzeń ostatniego tygodnia. Podrapała krawędzią spiłowanego krótko paznokcia koniuszek nosa.

– Przewodniczący samorządu szkolnego – odparła w końcu, krzywiąc się nieznacznie. Wiedziała, że podobne zdanie nie rozjaśnia panu Jelimkowi sytuacji ani trochę.

Mężczyzna sięgnął po swoją kawę, stojącą dotąd na niskim stoliku między fotelami a niezadowolony z ruchu właściciela kot zeskoczył, machając ogonem, na wychodzony dywan w pseudo arabski wzór, wykończony na krawędziach wyświechtanymi frędzlami.

– Opowiadaj, dzieciaku – Uniósł w kierunku przyjaciółki swój kubek, niby w toaście.

Odpowiedziała podobnym gestem i, po chwili milczenia, zaczęły się z niej sypać słowa – mieli na rozmowę jeszcze dużo czasu, nie musiała się spieszyć.

– Zaczęło się w sumie od razu po naszym ostatnim spotkaniu, monsieur. En lundi*, na stołówce.


       Poniedziałek. Początek piątego tygodnia roku szkolnego 2015/2016, jednak dla Florence, która pozwoliła sobie na przedłużenie wakacji, był to tydzień zaledwie drugi. Dopiero co przyzwyczaiła się na nowo do hałasu jaki robili szkolni rówieśnicy i regularnego używania ojczystego języka matki zamiast ukochanej francuszczyzny przypominającej w mowie skoczną, płynną melodię w przeciwieństwie do szelestów oraz stępionych gwałtowności języka polskiego. Bez większego entuzjazmu oddzielała kolejne kawałeczki gotowanych na parze warzyw oraz ryby, znów całkowicie pozbawionych smaku – nie miała już zapewnionych dziennych sześciu godzin ciężkiej fizycznej pracy, musiała więc wrócić do jeszcze bardziej restrykcyjnej diety niż ta, której trzymała się we Francji. Nie było już mowy o białym pieczywie, surowych owocach, większości mięs. Odruchowo skrzywiła się, gdy nieopodal ktoś krzyknął krótko, z pewnością czymś podekscytowany.

Walc płatka śnieguWhere stories live. Discover now