Rozdział 13

112 21 16
                                    

- Przesuń to, tam. - powiedziałam, wskazując ręką róg pokoju. Wilkołak, którego przydzielił mi alfa jako pomoc umieścił dłonie na komodzie i zapierając się, powoli przemieszczał ją w wyznaczone miejsce... ale właśnie w tym momencie, miejsce przy drzwiach wydało mi się dla niej bardziej odpowiednie. - Weź ją jednak obok wejścia... albo... - Już miałam zmienić swoje zdanie, gdy nagle, do pomieszczenia wparowała rudowłosa dziewczyna, wieszając mi się na ramieniu.

- Nie przesadzasz? To już czwarte przemeblowanie w tym tygodniu. - zachichotała, skanując wzrokiem pokój. - Myślę, że Perry ma już dosyć, ciągłego noszenia twoich klamotów. - Z moich uzd wydarł się zduszony jęk. Odwołałam machnięciem ręki chłopaka i ciężkim krokiem ruszyłam w stronę sypialni. Po czym opadłam powoli na łóżko.

- Po prostu, tu jest za dużo miejsca. - zaczęłam. - Nie wiem, co gdzie położyć. Czuję, że coś jest nie tak, że coś nie jest na miejscu. - wyznałam, starając się, by moich słów nie zagłuszyła poduszka, do której właśnie się przytulałam. Chwilę potem poczułam dłoń dziewczyny, która zataczała koła na moich plecach. Momentalnie się zrelaksowałam, wydając z siebie głębokie westchnienie.

- Może, tu wcale nie chodzi o miejsce komody? - powiedziała, cichym, spokojnym głosem. Mimo to, poderwałam się w ułamku sekundy.

- Co masz na myśli? - zapytałam, mrużąc oczy.

- Proszę cię, przecież widać na pierwszy rzut oka, że coś jest z tobą nie tak. Mark się martwi... - mruknęła. - To on mnie do ciebie przysłał. Sam, pewnie zawróciłby na schodach... poza tym, nie powiedziałabyś mu nic.

- Sprawy między nami... trochę się pokomplikowały. - wyznałam, przyciągając kolana pod swoją brodę. W tej chwili, nie obchodziło mnie to, że mam spódniczkę.

- Zwłaszcza, jak przeze mnie szczerzyliście do siebie kły, na oczach stada. - dodała wilkołaczyca, po czym zacisnęła wargi w wąską linię. Momentalnie wbiłam w nią współczujący wzrok i położyłam dłoń na ramieniu, tym samym, sprawiając, że ta nawiązała ze mną kontakt wzrokowy.

- Lisa, to nie prawda. Przestraszyłaś się... to nie twoja wina.

- My też byłyśmy przerażone. Chociaż, mniej... chyba. Nie wiemy jak bardzo ty byłaś przerażona, ale my też byłyśmy. - odezwała się moja wilczyca. Dziewczyna najwyraźniej to usłyszała, bo jej usta wygięły się w delikatnym uśmiechu.

- Rozgadała się. - stwierdziła piwnooka.

- Szkoda, że dopiero po tym całym cyrku ze mną. - sapnęłam. Chyba miałam zamiar w jakiś sposób urazić swojego wilka, ale nie udało się, bo wciąż odczuwałam jej szczęście.

- Czy to przez nią? - spytała dziewczyna.

- Przez nią, co?

- No... jesteś taka przygaszona. - I powrót do tematu.

- Tak... nie... może trochę - gubiłam się w słowach, nie mogąc znaleźć dobrej odpowiedzi. - Tak, właściwie... jej gadanie, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.

- Jak wiadomo, większa część góry lodowej, jest pod powierzchnią wody... więc może trochę ją dla mnie odkryjesz? - zasugerowała, nawiązując do mojej wypowiedzi. Ponownie rzuciłam się w poduszki, wbijając stalowy wzrok w sufit. Tak, jakbym chciała, spojrzeniem kruszyć tynk.

- Nie wysypiam się. - mruknęłam.

- Tylko tyle?

- I tak, i nie. Po prostu mam takie dziwne sny, albo raczej sen. - odparłam ciężko.

- Jeden i ten sam?

- Noc, w noc. - powiedziałam, dając tym samym twierdzącą odpowiedź na pytanie Lisy.

- Opowiedz. - nakazała, a ja po raz kolejny zdusiłam w sobie warkot niezadowolenia. Teraz, gdy wiedziałam z jakiego powodu nie podobało mi się, gdy ktoś mi rozkazywał, łatwiej było mi uciszyć moją wilczycę i dostosować się do czyjejś woli.

- A więc, zaczyna się zawsze moim obudzeniem. Normalnie wstaje z łóżka, za oknem, albo jest dzień, albo noc. To bez znaczenia, bo jak tylko wstaje z łóżka, podchodzę do drzwi i je otwieram...

Wyrobione zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie, dając tym samym znak, że zostały użyte. Naprzeciw, jest ściana z dębową boazerią od jednej-trzeciej wysokości w dół. Brązowowłosa skręciła swoją głowę w prawo, a wraz z nią, całe swoje ciało. Zaraz po tym, wykonała pierwszy krok, potem drugi, trzeci, czwarty... Bose stopy zapadały się w puszystym, lecz lekko wydeptanym dywanie. Był czerwony, ze złotymi frędzlami po bokach, które zahaczały o listwy przy ścianach. Przed nią, był zakręt. Doskonale widziała liście paproci, stojącej w rogu.

Nagle, wraz z przekroczeniem zakrętu, wszystko zaczęło się zmieniać. Ściany, były gładkie, a królewska czerwień, zmieniła się w przybrudzony beż. Dywan natomiast był biały z czarnymi wzorkami. Żadnych frędzli, żadnego złota, żadnych obrazów. Tylko korytarz długi i kręty. Dziewczyna spojrzała w górę i miała wrażenie, jakby nagle, sufit skoczył do góry. Wcześniej, wystarczyłoby, żeby podniosła ręce i mocno odbiłaby się od ziemi, a już by opuszkami palców musnęła biały tynk. Teraz, gdyby wykonała te czynności, nie byłaby nawet w połowie drogi, przynajmniej tak jej się wydawało. Postanowiła się tym dłużej nie przejmować i po prostu ruszyła przed siebie.

Wtem, cichy szloch dotarł do jej uszu. Przyspieszyła, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, kto w tej chwili wylewa swoje łzy. Już w biegu pokonała ostatnie rozwidlenia i portale, by ostatecznie stanąć przed białymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Zdecydowanie to zza nich dobiegał płacz. Uchyliła kawałek i wślizgnęła się do środka. Na łóżku, z prawej strony od wejścia, siedział mężczyzna. Ciemne włosy, opadły na czoło i wraz z dłońmi, zakryły jego twarz. Długo jednak nie pozostał w tej pozycji. Wstał, a jego ręce opadły ciężko po bokach... mimo to, jego twarz pozostała niewidoczna. Ruszył przed siebie, jak się okazało, w stronę wielkiego obrazu, który przedstawiał zapewne trzyosobową rodzinę. Ojca, matkę i córkę. Mężczyzna na obrazie stał z wypchniętą do przodu piersią, dumny niczym paw. Włosy miał ciemne, ubrany w czarny garnitur. Jedną dłoń miał schowaną za plecami, natomiast drugą umieszczoną na talii niższej o kilka centymetrów kobiety. Ta natomiast ubrana w długą, błękitną i zwiewną suknię z odkrytymi ramionami. Jednak i te nie były zbytnio odkryte, bo spływały po nich długie, kasztanowe, lśniące fale, częściowo przykrywając też drogo wyglądającą, śnieżno białą kolię. Na rękach trzymała dziecko, które mogło mieć nie więcej, jak trzy lata. Dziewczynka miała kolor włosów identyczny jak u matki, te jednak, były związane w dwa kucyki po bokach głowy. Czekoladowe oczy ciepłym wzrokiem obdarzały swoich rodziców, a kilka pierwszych ząbków, widoczne było dzięki szerokiemu uśmiechu.

Wszyscy mieli jednak twarze zamazane, tak, jakby ktoś zmył farbę z obrazu, przed którym klękał tajemniczy mężczyzna. Zaczął coś mówić, jednak, przez szloch, słowa były niewyraźne. Po chwili jednak wziął głęboki wdech, a każda sylaba stała się jasna.

- Kto ci to zrobił?

Jak bardzo cierpiałaś?

Czemu mnie tam nie było?

Czy zdołałaś ją ochronić?

Czy zdołałaś ochronić naszą córkę?

Mam nadzieję, że tak.

Obiecuję ci, że ją znajdę.

Nie zaprzestanę, póki znów nie będę trzymał jej w ramionach.

I wiem... wiem, że jeśli mnie usłyszysz, to mi pomożesz.

I znów będziemy razem.

Odzyskam swoją córkę, odzyskam Talię...



Krótko... bo straciłam wprawę, ale staram się ją odzyskać. Ostatnio ciężko mi się pisze. Mam pomysły na inne książki, ale podświadomie wiem, że nie dokończę ich, a nawet nie zacznę... póki nie skończę z tymi. Mam nadzieję, że kiedyś mój mózg się nauczy, że ma pracować nad tym, co jest... a nie nad tym, czego nawet nie będzie, a przez to mnie męczyć.

EclipseTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang