Epilog

70 5 3
                                    

EMMA

Zaraz po tym, jak udało ci się wyłowić mnie i podać ludziom czekającym przy krawędzi pomostu, potężna fala przykryła cię i miotnęła tobą do tyłu. Zniknąłeś pod powierzchnią dosłownie na moment, a kiedy wypłynąłeś, wszyscy obecni odetchnęli z ulgą. Dwaj mężczyźni, którzy pomogli ci wyjść z wody, w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że coś ci się stało. Podobnie jak reszta ludzi. Cóż, woda oceanu na krótką chwilę zwyczajnie zmyła ślady krwi.

Dopiero gdy klęczałeś przy mnie i patrzyłeś jak jedna z kobiet próbuje wypompować wodę z moich płuc, wszyscy mogli podziwiać czerwoną ciecz wypływającą spod twoich jasnych włosów. Prawdopodobnie uderzyłeś mocno głową w jakąś podwodną skałę. Czy świadomie ignorowałeś ból, czy w przypływie adrenaliny po prostu go nie czułeś? Mam nadzieję, że to drugie...

W każdym razie nie dałeś sobie pomóc. Zamiast tego pochylałeś się nade mną i wytrwale walczyłeś o zachowanie własnej przytomności. No tak... Musiałeś się upewnić, że w końcu zacznę oddychać, czyż nie? Powiedzieli mi potem, że kiedy tak się stało, uśmiechnąłeś się z wyraźną ulgą i dopiero wtedy pozwoliłeś sobie osunąć się na ziemię.

Niestety, byłeś aż nazbyt wyczerpany. Raz opuszczone powieki już się nie podniosły, podobnie jak klatka piersiowa, spod której uciekł ostatni oddech tlącego się jeszcze życia.

Cały czas po głowie obija mi się ta absurdalna myśl, że może gdybym nie odzyskała oddechu tak szybko, to czekałbyś dłużej... Może walczyłbyś o zachowanie świadomości chociaż przez tych kolejnych parę minut, do czasu, gdy przyjechałaby karetka? Czy wtedy twój wyczerpany organizm miałby szansę wygrać tę batalię?

Prawdę mówiąc dopóki nie przyjechało pogotowie, wciąż trzymałam się resztek nadziei, jednak ratownicy medyczni zdeptali je bezpowrotnie. Niewiele mogli zrobić. Już po chwili niemal siłą zabrali cię ode mnie i wpakowali do karetki, po czym odjechali przy zgaszonym sygnale.

Razem ze świadkami zdarzenia miałam czekać na przyjazd policji. Nie poczekałam. Chwyciłam twój porzucony plecak i oddaliłam się w stronę auta, po czym już nie wróciłam w okolice pomostu. Dobrze, że nauczyłeś mnie chociaż podstaw prowadzenia auta, bo bez tego utknęłabym w Destin, a to ostatnia rzecz, jakiej chciałam. I całe szczęście, że szosa, na którą się skierowałam była praktycznie bezludna i prosta, bo przy większym ruchu jak nic spowodowałabym jakąś kraksę.

Nawet nie mam pojęcia, jak i kiedy znalazłam się w obecnym punkcie. Wiem tylko, że minęły mniej więcej dwa dni odkąd cię tu nie ma. Za to gdy zboczyłam z trasy i postanowiłam zrobić sobie postój, pod jednym z siedzeń znalazłam napoczętą flaszkę wódki. Czy to nie ta sama, którą kupiliśmy jeszcze w Teksasie? Z resztą nieważne... Mam naiwną nadzieję, że zamroczenie umysłu alkoholem pozbawi mnie chociaż minimalnej części uczuć.

Teraz jest noc. Co rusz aksamitną czerń nieba przecinają krótkie błyski spadających gwiazd, a całość otaczającego mnie krajobrazu oświetla srebrzystobiały księżyc. Samochód stoi zaparkowany dosłownie metr od stromej i wysokiej przepaści, na krawędzi której wygodnie się rozsiadłam spuszczając nogi w dół. To miejsce przypomina uboższą wersję Wielkiego Kanionu, jednak piękno natury jakoś tym razem nie robi na mnie wrażenia.

Bezwiednie podnoszę do ust trzymaną w lewej dłoni butelkę i przełykam solidny łyk wódki. Przez nieostrożność wylewam parę kropel. Strużka trunku cieknie mi po brodzie, jednak nawet nie chce mi się jej otrzeć.

To szalone. Zaledwie dwa dni temu trzymałam w mocnym uścisku twoją nieruchomą dłoń, a moje gorące łzy kapały gęsto na twoje mokre od słonej wody i krwi policzki, gdy błagałam cię, abyś nie odchodził. Rozsądek podpowiada mi, że twoje serce stanęło już na zawsze, a dusza prawdopodobnie ulotniła się gdzieś daleko, a jednak... Cały czas czuję cię blisko siebie.

Someone to save you (OneRepublic fanfiction)Nơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ