Rozdział 24.

1.3K 168 73
                                    

Wracaliśmy w milczeniu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, a co dopiero prowadzić dialog ze Scorpiusem, choć próbował kilka razy zagadać mnie, pytając o powód mojego dziwacznego zachowania. Droga do Hogwartu okropnie się dłużyła. Czułem się podle. Czułem się jak gówno. I znów miałem to przeszywające poczucie winy. Chciałem zniknąć. Zaczynałem dusić się w towarzystwie Malfoy'a. Po raz pierwszy zapragnąłem, żeby on zniknął.

Ogarniający mnie wstyd był nie do zniesienia. Przez całą drogę męczyły mnie urywki rozmowy w kawiarni. Nie wiedziałem dokładnie, co złego zrobiłem, byłem jednak pewien, że zrobiłem źle. Znienawidziłem ludzi, którzy dawno wpoili mi, że "do odważnych świat należy". Być może należy, ale jest niezwykle marny i bezwartościowy. Trzeba było uciekać.

Mimo wszystko, wciąż nie dowierzałem. Przecież nie to chciałem usłyszeć od niego. Nie to. Na myśl o jego odpowiedzi, przechodził mnie dreszcz. Świadomość, że była prawdziwa, uśmiercała mnie. Już sam nie wiedziałem, czy jestem złowrogo wściekły, czy żałośnie rozczarowany. Zrobiłem źle.

Świat skończył się po raz kolejny i po raz kolejny straciłem sens uczestniczenia. Bo skoro bez niego...

A Scorpius Malfoy szedł obok i nucił kolędy.

Miałem wrażenie, że minęły godziny, gdy dotarliśmy już do zamku. Zatrzymaliśmy się w Sali Wejściowej, choć marzyłem, żeby puścić się biegiem do skrzydła szpitalnego.

— Co zamierzasz teraz? — zapytał.

— Chcę już iść — odpowiedziałem błyskawicznie, zmęczony napięciem między nami.

— Może chcesz, żebym...

— Nie. Chcę już iść — powtórzyłem i zacząłem się rozglądać, nerwowo pocierając szyję. — Dzięki za kawę.

Nie patrząc na niego, ruszyłem szybkim krokiem w inną stronę.

Po chwili znalazłem się w moim azylu. W sali nie było nikogo. Powoli, zmęczony i zrezygnowany, podchodziłem do łóżka. Marzyłem, aby ten dzień się skończył.

— Al — usłyszałem za sobą wesoły głos pielegniarki. — Jak twoje świąteczne samopczucie?

— Dziękuję, dobrze — odpowiedziałem automatycznie.

Starsza kobieta podeszła do mnie i uśmiechnęła się ciepło.

— Mam dla ciebie niespodziankę. Możesz już wrócić do dormitorium. Zdecydowałam, że nie będę ci kazała siedzieć tu nawet w święta!

— Och... — zawahałem się, zupełnie zdezorientowany tym, co do mnie mówi.

— Cudownie, prawda? Wreszcie wyjdziesz z tego więzienia — zaśmiała się.

— Ta... — mruknąłem, nieobecny i dręczony kolejną porcją negatywnych odczuć. — A więc teraz mam po prostu iść? Do dormitorium?

— A gdzie indziej byś chciał, słońce?

Na pewno nie do dormitorium. Przysiadłem na brzegu łóżka i zacząłem udawać, że zbieram swoje rzeczy. Gdy tylko kobieta zniknęła z mojego pola widzenia, podkurczyłem kolana pod brodę i ukryłem w nich twarz. Nie mogłem uwierzyć, że to właśnie czas powrotu.

Wcześniej kilka razy próbowałem przygotować się psychicznie do myśli, iż muszę wyjść ze szpitala, porzucić długie, niekończące się rozmyślania nocą i prawie całkowitą izolację od wszystkiego, co mnie przerażało. I za każdym razem tłumiłem te obawy, mówiąc sobie — mam jeszcze czas. Czas się skończył właśnie teraz. Musiałem wrócić na zajęcia, rozmawiać z ludźmi i nie dawać po sobie poznać, że dzieje się we mnie coś niedobrego.

Półmrok || ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz