Rozdział 21.

1.4K 178 36
                                    

Tego samego dnia, kiedy przyszła do mnie Lily, spędziłem większość czasu na rozmyślaniu o swoim położeniu. Oczywiście, przychodziło mi to z niemałym trudem i nie raz byłem bliski wielkiej paniki. Starałem się jednak stopniowo pokonywać napady przykrości i wyrzutów sumienia. Małymi krokami układałem sobie wszystko w jedną całość, dzień po dniu. Często nie było to proste, miewałem zaniki pamięci, czarne plamy w życiorysie, których po prostu nie mogłem sobie przypomnieć. Tak bardzo się bałem patrzeć na straszliwe tortury umysłu...

Ostrożnie pokonując kręte ścieżki wspomnień, automatycznie pomyślałem też o początku roku szkolnego. Osobliwe ciepło ogarnęło moje serce na myśl o wszystkich małych wpadkach, które zdarzały mi się, gdy byłem Prefektem. Uśmiechałem się, widząc oczami wyobraźni nocne dyżury na chłodnych korytarzach i Gryfonów, których Malfoy tak bardzo kochał łapać. Raz nawet wybuchnąłem śmiechem, przypominając sobie powiedzonka Evalynn, albo to, jak doprowadziła Raychel do furii uwagą, że makijaż spływa jej z twarzy.

Przed samym snem pani Miller zdołała po raz pierwszy od dłuższego czasu przekonać mnie do zjedzenia całego posiłku.

- Oko goi ci się lepiej, niż przypuszczałam - powiedziała, kiedy jadłem. - Zmienię ci lek, jest dość silny, ale bardzo skuteczny.

Momentalnie spojrzałem z nadzieją w jej stronę, chcąc usłyszeć to, na co czekałem, odkąd częściowo straciłem wzrok - że wszystko będzie tak, jak kiedyś; że zobaczę jeszcze kilka kolorów; że to okropne zeszpecenie na twarzy po prostu zniknie.

- Niczego nie obiecuję, Albusie - wzdychnęła i złapała mnie za przedramię. - Ale jest naprawdę lepiej.

Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Przez chwilę poczułem w tym geście obecność mojej matki. Ona też mnie, zawsze, za tak za rękę...

Nieświadomie zatopiłem wzrok w dobrych oczach pani Miller. Patrząc na jej okrągłą, dobroduszną twarz, pomyślałem, ze mam kolejnego sojusznika w okrutnej wojnie z samym sobą.

***

A gdy przechodzę pomiędzy chudymi gałęziami, jak długie ramiona płaczącej wierzby, w ciemności i mgłach nocnej zadumy, czuję obecność złowrogich myśli...Cisza zżera mój mózg niczym larwy zżerają nadpsute mięso...Czuję ich obrzydliwe ruchy i wiem że kilka wślizgnęło mi się do umysłu. Rzygam krwią czarną, a w krwi widzę ćmy zrodzone z larw. Ćmy przynoszą mi ciemność, ciemność przynosi mi ćmy. W mroku nie widzę nic prócz ostrych szczegółów. Czyżem odzyskał wzrok, czy widzę mentalne obrazy - straszliwe zwierzęta szarpią moje ciało. Wąż o dwóch głowach patrzy prosto w mą twarz, a jedna z dwóch głów całuje mnie wstrętnie. Cztery hieny szarpią w powietrzu wyrwany ze mnie kawał mięsiwa. Ile kropel ściekło im po pyskach, tyle czułem uderzeń urojonego serca. Nie czułem także, że sępy rozwarły mi twarz. Jestem bez twarzy. Nie czułem bólu ni trosk ni strachu. Ciepłe szaleństwo pozwoliło śmiać się mi do niemych gwiazd. Tak pięknie leżę, wśród moich przyjaciół, na mojej łące pogardy szarości. Ktoś szepcze do mnie...słucham słów trupa...mówi, że zaczął się proces gnilny...Że gratuluje mi uroczej tak śmierci...

Świadomość przywrócił mi przeraźliwy krzyk. Głośny odgłos rozwierał mi płuca. Nigdy w moim życiu nie słyszałem, by ktoś krzyczał tak przenikliwie. Wrzask roznosił się po wielkim, pustym pomieszczeniu - byłem w nim sam. Nigdy w życiu nie krzyczałem tak przenikliwie.

Znalazłem się na ziemi. Chłód posadzki nie zdołał ugasić ognia mojej gorączki. Zwymiotowałem, czując zapach krwi. Widziałem tylko czerń, czerń objęła mnie i pokazywała przerażające obrazy. Bezwzględny paraliż ogarnął mnie całego. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem uciekać. Wciąż krzyczałem i próbowałem się miotać. Miałem wrażenie, że ktoś stoi w mroku. Steruje mną, ja jestem jego kukiełką. Śmieje się ze mnie. W amoku uroiłem sobie czyjś chichot. Nie chciałem. Chciałem. Uderzyć głową o podłogę, by go zagłuszyć. Znów zapach krwi i znów obrzydliwe torsje...Śmiech. ŚMIECH. Krzyk. KRZYK.

Półmrok || ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz