Rozdział 12.

1.4K 201 32
                                    


            Leżałem na zmarzniętej ziemi aż do zmierzchu. Nie mogłem się ruszyć.

Patrzyłem w niebo. Myślałem. Płakałem. Żałowałem każdej sekundy, na której niedostatecznie się skupiłem. Śmiałem się. Na ustach miałem ten sam smak i nie oblizałem ich ani razu. Chciałem wyryć sobie na skórze tamten dzień. Próbowałem cofać czas. Zapętlać go wciąż i wciąż.

Spłoszył mnie nagły hałas szeleszczących traw. Niechętnie podniosłem się do pozycji siedzącej. Zbliżał się do mnie Toby. Z kwaśną miną przemierzał błonia, tuląc się ciepło płaszczem.

– Albus – powiedział, gdy podszedł. – Co ty robisz? Jest poniżej zera! Szukam cię cały dzień.

Uśmiechnąłem się i spojrzałem powoli w stronę zamarzniętego jeziora.

– Co jest, stary? – zapytał zdziwiony. Usiadł obok mnie. Jesteś na nas ostro wkurzony, co? Słuchaj, przepraszam...

– Daj spokój – przerwałem mu cichym, nieswoim głosem, tak innym, że aż spojrzał na mnie niepewnie. – To już bez znaczenia.

– Pewnie masz przez nas kłopoty. Cholera, dlaczego nas nie wydałeś?

Wzruszyłem obojętnie ramionami. To wszystko, ta impreza, te ich małe problemy, oni, to było jakieś mgliste wspomnienie.

Chwilę milczeliśmy. Odezwałem się w końcu, bo nie chciałem trzymać go w niepewności.

– Nie przejmuj się tym, Tobias. Jakoś będzie. Zawsze było.

– To prawda – zaśmiał się. Później spojrzał na mnie z powagą. – Will to sukinsyn. Dora nie jest lepsza. Wczoraj to wszystko się wydało. Al, jeszcze raz...sorry.

– Jest OK, Toby – odpowiedziałem, patrząc w dal. – Jest OK.

Po kilkunastu minutach zdołał zaciągnąć mnie do zamku wymieniając jedyny trafny ze stu argumentów. Zastraszył mnie, że przez ten mróz przeziębię sobie pęcherz i nie będę mógł się wysikać.

***

Nie miałem odwagi nawet o nim pomyśleć.

Byłem sam. Przemilczałem resztę niedzieli i cały poniedziałek. Nie miałem z kim rozmawiać. Nie chciałem z nikim rozmawiać.

William i Dorothy nie odzywali się do mnie słowem. Wszyscy inni znajomi, którzy dotychczas przyjaźnili się ze mną, nagle zniknęli.

Nie widziałem go od rana. Bałem się go szukać.

Najgorzej było podczas przerw. Stałem pod ścianą, mijany przez dziesiątki innych uczniów jak przedmiot. Nikt nie zatrzymał się, aby spytać o mój dzień, nikt nawet na mnie nie spojrzał. Gapiłem się w kartki zeszytu, udając już chyba przed samym sobą, że jestem czymś bardzo zajęty, że pilnie się uczę do sprawdzianu, o którym nikt nic nie wie, bo przecież w ogóle go nie było.

Słowa w zeszycie zlały mi się jedną całość, gdy tylko pomyślałem o tym, z kim usiądę na transmutacji, skoro jestem zupełnie sam. W jednym momencie po policzkach spłynęły mi łzy. Przerażony, że ktoś może mnie zobaczyć, szybko zakryłem się zeszytem i wytarłem wilgotną twarz o notatkę z eliksirów. Uciekłem do toalety.

Zamknąłem się w jednej z kabin. Wytarłem rękawami oczy. Wziąłem kilka oddechów Nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje. Zaciskałem mocno powieki, zagryzałem wargi do krwi. Moja żałosna samokontrola nie zadziałała. Nie mogłem powstrzymać płaczu. Przegrałem z samym sobą. Jakby po ciosie w brzuch od własnego smutku osunąłem się na ziemię.

Momentalnie zamarłem, gdy usłyszałem, że ktoś wchodzi do łazienki. Usłyszałem odgłos kroków i kilka głosów. Modliłem się, aby nikt nie zobaczył mnie przez szparę w drzwiach kabiny.

  – ...no i Benny też był, i Alice, i ogólnie wszyscy chyba z naszego roku – usłyszałem jakiegoś chłopaka. –  Stary, weź żałuj, że cię nie było.

  –  No kuźwa, wiem...Cholerny Longbottom i te jego sadzonki – odpowiedział mu drugi z nich.

–  Sam jest kurwa, jak sadzonka.

Zarechotali głośno, a ja mogłem wziąć oddech.

  –   No, ale mów, jak było.

  –  Stary, za-je-bi-ście. Ślizgoni, wiesz, Willy Skandinski i ten...Tobias...

  –  McDonald?

  – No, ten. Ty, oni skrzynkę mugolskiego spirytusu wnieśli.

  –  Żartujesz.

–  Nie no, serio. Merlinie, pół szkoły się schlało.

–  A nauczyciele? Prefekci?

–  Nauczyciele zdali się na Prefektów. A Prefektów nie było, czaisz? Podobno ktoś ich upił, mój kumpel tak mówił.

  – O kurde...

  –  Świetnie było. No, do czasu, kiedy jeden z nich wrócił. Potter. Wiesz, ten młodszy, co został niedawno Prefektem.

  –  On spoko jest.

–  Spoko? Chłopie! On nas wszystkich wydał! Najpierw wpada, daje w pysk Willowi, a potem zaczyna wszystkich wyzywać. Świr po prostu.

  –   No co ty gadasz?

  –  Serio. Potem jakoś z Jamesem zaczęli się napieprzać, ale nie wiem, o co poszło. Nie pamiętam. Później ktoś się dowiedział, że idą nauczyciele. Wiesz, pewnie cholerny Potter-Donosiciel ich wcześniej powiadomił.

  –  Kuźwa, co za skurwysyn.

– Skurwysyn jakich mało. No, a potem...

Trzasnęły drzwi od toalety.

Rozluźniłem spięte mięśnie. Już nie płakałem. Byłem tak strasznie spokojny.

_____________________________________________________

Nie wiem, co napisać. Może ktoś jeszcze śledzi to opowiadanie i się ucieszy. 

Wiem, że nie jest to najwyższa jakość jeśli chodzi o pisanie, ale dawno już tego nie robiłam. Mam nadzieję wrócić do tego :)

edit: Aha, i nie to, że się proszę, ale mógłby ktoś skomentować ten rozdział albo coś? Chcę po prostu wiedzieć, że piszę dla kogoś :D To bardzo pomaga.

Półmrok || ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz