Rozdział 5

268 35 8
                                    

Dwór Belcourt słynął ze swojej nietuzinkowej lokalizacji. Położony przy rozległym stawie latem stanowił centrum spotkań i zabaw. O poranku poiły się przy nim ćwierkające wróble oraz ruchliwe skowronki, a wieczorem służył za scenę dla rechoczących żab. Czasami pojono przy nim konie, bo obok znajdowała się przynależąca do dworu stadnina. Zamieszkujące w niej klacze i ogiery często zabierano na przejażdżki do pobliskiego lasu, skąd w ciągu dnia nieraz dobiegały odgłosy jeleni.

Argentia pamiętała dzień, w którym znalazła Belcourt. Schowany między klonami i kasztanami dwór nie zwracał na siebie uwagi przejezdnych. Właściwie trudno go było dostrzec z drogi biegnącej pod lasem. Gdyby nie zboczyła wtedy z trasy, prawdopodobnie nigdy by na niego nie natrafiła.

Wtedy dwór podupadał. Nikt nie dbał o trawę i ogród. W środku panowała pustka, bo zabrano wszystko, nawet cegły z kominków. Ściany pokrywała wilgoć i czarna pleśń. Część starego komina zapadła się, niszcząc dach i poddasze, a w kuchni schronienie znalazły myszy oraz łasice, nie wspominając o pająkach, których siwe sieci zdobiły kąty i sufity. Teraz Belcourt lśniło nowością oraz wyrafinowaniem. Na ścianach powieszono obrazy w różnych rozmiarach, a z sufitów zwisały eleganckie świeczniki. Srebrna zastawa stała zdobiła okrągły stół, a na komodzie z miedzianymi uchwytami postawiono ręcznie malowany wazon.

Balcourt przez wiele lat żyło własnym życiem. Sprawy dużego świata zdawały się tu nie docierać. Teraz nie było inaczej. Gdy wychudzona służąca podała jej na werandzie słodkie wino oraz ciasto, Argentia jak zwykle podziękowała krótko i chowając za ucho pasmo włosów, których kolor lśnił niczym srebro sztućców, wróciła do czytania opasłej księgi.

Nie była stara, młoda też już nie. Niegdyś wesoła i rozgadana nastolatka zmieniła się w poważną damę, której los nie pozwolił się za często cieszyć życiem. Gładkie dłonie jej palców stawały się coraz bardziej szorstkie i pomarszczone, więc starała się je ukrywać pod rękawiczkami. Na pociągłej twarzy pojawiło się już kilka zmarszczek. Ostatnie lata ją nie rozpieszczały, choć Argentia nie ruszyła się z dworu i ani razu nie zaszła dalej niż na pobliskie wzgórze, z którego rozciągał się widok na najbliższe miasto.

– Złoto za twoje myśli?

Uniosła wzrok i jej szarawe oczy napotkały uśmiechniętą twarz przystojnego mężczyzny o wąskich, ciemnych oczach i cienkich bladoróżowych ustach. Prezentował się przystojnie w wysokich spodniach i jasnej, nieuwiązanej koszuli z lnu, spod której wyłaniała się jego klatka piersiowa. Argentia dostrzegła krople potu na bladym ciele mężczyzny i odrobinę brudu na pociągłej szyi. Buty również miał czymś pokryte, jakby wskoczył w błoto i nie zdążył otrzeć go przed zaschnięciem.

– Jeździłeś? – zapytała, a on przytknął energicznie.

– Mogłabyś ze mną – mruknął marudnie, z lekka sennie, bo kilka godzin w siodle zmęczyło go dostatecznie. – Samemu mi nudno, a tak... Pościgalibyśmy się jak za dawnych lat. Ruszyłabyś się stąd i...

– Przecież z tobą jeżdżę – oburzyła się szybko. – Czasami – dodała po głębszym namyśle.

Mężczyzna chwycił jej dłoń skrytą pod koronkową rękawiczką i ścisnął krótko, dając Argneti do wiadomości, że nie był zły. Ona odwzajemniła przyjemny gest. Odłożyła książkę i energicznie machnęła drugą ręką. Srebrne wstęgi magii sprawiły, że dzban z winem uniósł się, a następnie przechylił, napełniając najpierw jeden, potem drugi kielich. W tym samym czasie nóż ukroił dwa równe kawałki ciasta truskawkowo-malinowego i dwie porcje znalazły się na okrągłych talerzykach.

– Chodzisz ostatnio strasznie zamyślona. – Mężczyzna podjął rozmowę.

– Rozmyślam sobie o tym i owym. – Argentia odpowiedziała wymijająco, skubiąc ciasto widelcem. – Wiesz, że niedługo minie osiem lat od naszego ślubu?

I. Kroniki Kalitoryjskie. Złota ArmiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz