Rozdział 3

313 42 13
                                    

Zerwali się o świcie. Udało im się kupić za jedną kalitoryjską koronę kasztanowego konia dla Blaise'a i ruszyli w drogę. Al przez całą podróż przesiadywał w siodle jednego lub drugiego i uśmiechał się szeroko, szczęśliwy, że podróżuje wierzchem, a nie, jak zawsze, na pieszo.

– Jeszcze nigdy nie siedziałem na koniu – wyznał Al po jakimś czasie. – Nie sądziłem, że to aż tak fantastyczne!

– I pomyśleć, że kupiliśmy tę klacz za jedną koronę – powiedział Blaise. – Kiedyś nie dostałabym za to nawet podkowy.

Przejeżdżali przez suche łąki i pastwiska, gdzie wychudzone owce przeżuwały powoli trawę. Niegdyś wielkie stada skurczyły się do zaledwie kilku osobników. Zbite ciasno próbowały nawzajem się ogrzewać. Mijali pozostałości po wsiach. Ze spalonych domów przetrwały tylko solidniejsze bele i fundamenty – czarne od ognia i dymu. Ciągle unosił się w tych miejscach dziwny swąd – zapach śmierci, jak to stwierdził Blaise, gdy Al wytłumaczył im, że Aurea zaciągała wieśniaków na roboty do kopalń i paliła ich domy na ich oczach, by wiedzieli, że nie mają do czego wracać.

– Z dnia na dzień było coraz gorzej – tłumaczył Al. – Zewsząd na horyzoncie widać było siwy dym, zwiastun zbliżającej się grozy. Ale teraz wy tu jesteście, diukowie! – wykrzyknął nagle. – Niedługo wszystko to pozostanie tylko wspomnieniem.

– Twoja rodzina zginęła w ten sposób? – zapytał Blaise, nim Kai zdążył go powstrzymać

– Zgadza się, diuku – przytknął chłopiec, który momentalnie posmutniał. – Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. O świecie ujrzeliśmy, że pali się sąsiednia wioska. Złota armia zbliżała się ku nam. Mój ojciec i starszy brat rzucili mnie i moją młodszą siostrę w ręce matki i nakazali uciekać. Zresztą nie tylko oni podjęli podobne kroki. Wiele kobiet z dziećmi w ramionach, z najważniejszymi rzeczami przy boku, rzuciło się w las, by się tam skryć. Mój ojciec i inni mężczyźni zostali, byle przystopować armię i dać nam czas na ucieczkę.

– Udało się wam skryć? – zapytał Kai.

– Przez pewien czas czuliśmy się bezpieczni, ale była już późna jesień, mój diuku. Noce zimne, poranki jeszcze gorsze. Niektórzy się od nas oddalili, twierdząc, że znajdą schronienie u rodziny tu czy tam. Reszta, tak jak ja, moja mama i siostra, poszła ku Leiopolis. Nie tylko my zresztą. W poszukiwaniu schronienia napływali tam ludzie z wielu okolicznych wsi czy miast strawionych przez najazdy złotej armii.

Pastwiska ustąpiły miejsca szczerym polom – bez zbóż czy śladów ziemniaków i kapusty. Nie było komu robić, więc ziemia leżała odłogiem, sucha i pozbawiona życiodajnej mocy. Konie ciężko stąpały po twardej, spękanej glebie.

– Leiopolis, choć duże, nie pomieściłoby napływu takich tłumów – zauważył szybko Kai.

– I nie pomieściło. Zresztą wyprawa tam to nie był najlepszy pomysł. Zaczęto miasto otaczać murem i przebywających w nim zaciągano, by tam pracowali. Komu udało się przedostać do miasta, musiał spróbować przetrwać. Szybko zostałem sam, diukowie. Matkę złapano i zaniesiono na budowę. Starałem się zajmować siostrą, jednocześnie wierzyłem, że matka do nas wróci. Któregoś dnia ujrzałem ją na wozie pośród innych trupów.

Kai aż cały się spiął. Mały Al tego dnia siedział w jego siodle, więc doskonale czuł, jak chłopiec drżał, choć starał się siedzieć pewnie. Kai złapał chłopca za ramię, by dodać mu otuchy, ale wiedział, że mógłby zrobić o wiele więcej.

– Przykro mi – powiedział. – Nie musisz nam o tym mówić, jak nie chcesz. To na pewno bolesne wspomnienia.

– Dam radę – odparł chłopiec. – Pan Samson nauczył mnie być dzielnym. Poza tym zasługujecie, by wiedzieć. Moja historia to dzieje tysięcy ludzi.

I. Kroniki Kalitoryjskie. Złota ArmiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz