C h a p t e r F o u r

205 24 10
                                    

        Głośny krzyk odbił się echem od ścian mojego niewielkiego domu w Forks. Przymknąłem oczy, kiedy wrzask nie ustawał. Nie chciałem go słuchać, nie chciałem wiedzieć, do kogo należy. Stałem akurat w kuchni, parząc sobie którąś z kolei kawę, którą piłem prawie każdego ranka, zaraz po zapaleniu pierwszego papierosa. Miało się te wyrobione nawyki.

        Odstawiłem dzbanek bezprzewodowy na blat, a potem oparłem się o niego. Szloch dochodził z piętra i tylko przybierał na sile. Nie wiedziałem, czy powinienem pójść do Lydii i sprawdzić, czy ma się względnie dobrze. Oczywiście zakładając, że osoba z atakiem paniki w ogóle ma się dobrze. A zapewne, kurwa, nie miała.

            — Lyds?! — zawołałem, idąc do niej na górę.

        Ostatnio zostawiłem dziewczynę w sypialni, kiedy wychodziłem na papierosa. Patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek i zagryzała subtelnie wargę, próbując skusić mnie, bym wrócił do łóżka.

            — Zawsze to robisz — powiedziała, przeciągając się.

            — Tak, zawsze palę po seksie. A ty nie? — Uśmiechnąłem się.

        Potem wyszedłem do kuchni, myśląc, że dziewczyna jak zawsze weźmie poranny prysznic i zejdzie na gotowe śniadanie, które obiecałem zrobić. Nic z tych rzeczy się jednak nie stało. Lydia co prawda była już w łazience, ale nie dotarła do wanny. Leżała na chłodnych kafelkach, obejmując nogę umywalki i zanosiła się spazmatycznym płaczem, drgając jak osika.

        Widziałem ją w tym stanie nie raz. Za każdym razem, kiedy traciła kontrolę, zachowywała się inaczej. Raz płakała, raz wrzeszczała, zdarzało się, że była agresywna albo bardzo cicha. Nie wiedziałem, co tak naprawdę przeżywa. Nigdy nie powiedziała mi, jak to jest. Mogłem się jedynie domyślać. I domyślałem się, że było jej ciężko. Ale ta uparta idiotka nadal nie chciała mojej pomocy, którą wiecznie jej oferowałem.

            — Lyds, co jest? — Wiedziałem, że wolała, bym zadał jej tak zwykłe pytanie, niż przejmował się jej atakiem.

        Nie odpowiedziała, zamiast tego oddychała cholernie szybko, ściskając moją rękę, którą złapała. Od dawna zastanawiałem się, czy te ataki powiązane są z nimfomanią. Jeśli tak, wiedziałem, że Lydia naprawdę dąży do autodestrukcji. Bardzo powoli staczała się na dno, zupełnie inaczej, niż ja kiedyś. Ona przez lata chorowała, nieświadomie robiąc z siebie wrak, a ja postawiłem na szali wszystko jednego dnia, by drugiego na własne życzenie zafundować sobie wycieczkę do piekła.

            — Może powinnaś się przejść? — Powoli brakowało mi już pomysłów.

        Lydia zerknęła na mnie żałośnie. Jej blond włosy były przetłuszczone i lepiły jej się do twarzy, po której spływały kropelki potu. W tych jej dużych oczach widziałem tyle bólu i żalu, że po prostu nie chciałem na to patrzeć. Chciałem odwrócić głowę, wstać i zostawić ją z tym samą, ale nie mogłem. Obiecałem sobie, że jej nie zostawię. Nie zostawię kogoś, na kim mi zależy.

            — Pomóż... mi wstać — wybełkotała, łapiąc za moje przedramiona.

        Spełniłem jej prośbę, podciągając ją w górę, a potem chwytając w objęcia. Stawiała małe kroczki w kierunku przyjęcia mojej pomocy, ale nawet w tej wyimaginowanej umowie były jakieś kruczki. Jeden krok w przód, dwa w tył, cała Lyds. Kiedy myślałem, że może uda mi się ją do czegoś nakłonić, ona wymykała mi się. Była ulotna jak papierosowy dym. Tylko wiecie, kiedy wypalało się szlugi, popioły pozostawały. Dym nie.

Ashes Remain [short story]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz