C h a p t e r T h r e e

221 27 6
                                    

        Poranek dwudziestego piątego grudnia spędzałem na pracy. Projektowałem chujową stronę internetową dla jakiegoś lipnego biznesmena, którego nie było stać na profesjonalistę i w kółko słuchałem Gravity od Papa Roach, jakby to miało sprawić, że nie rzucę wszystkiego w ciul i nie pójdę po prostu leżeć na kanapie. Stukałem w klawisze, oceniałem i krytykowałem.

         Lydia siedziała przed telewizorem, który głośno emitował jakiś badziewny reality show. Pewnie wcale nie była nim zainteresowana, więc, zamiast oglądać słowną potyczkę, którą toczył prowadzący, wolała malować paznokcie na wściekłą czerwień i udawać obrażoną. Kiedy trzy dni wcześniej zaciągnąłem ją na tę cholerną kanapę i zerżnąłem, ona znów zaczęła błagać o więcej. Na moje własne życzenie sprawiłem, że dziewczyna przestała siedzieć spokojnie.

       Każdej osobie, która twierdziła, że hiperseksualizm jest zajebisty, wyjebałbym prosto w zęby. Prędzej pozwoliłbym sobie przypierdolić od Huntera, niż przyznać komuś rację. W tak ogromnym napięciu seksualnym nie było nic fajnego. Cholernie starałem się zrozumieć Lydię i jej pomagać. Przez ostatnie dziesięć lat dziewczyna opowiadała mi o tym jak jej trudno. Bywały dni, kiedy nie mogła usiedzieć na miejscu, nie mogła skupić się na podniesieniu szklanki do ust, bo ciągle chciała się z kimś pieprzyć.

            — Nawet nie wiesz, ile razy czuję się jak używka — mamrotała, zanosząc się słonymi łzami, zawsze wtedy, gdy nie miała już sił.

        Nigdy się nie puściła, zawsze była moja. Każdy centymetr jej ciała należał do mnie. Ale ona sama? Czasem nie mogła patrzeć na siebie w lustrze. Mówiła, że przez to czuje się brudna, że czuje się tak, jak nic niewarta szmata. Na takie okazje zawsze miałem przygotowaną regułkę, zawsze powtarzałem jej, że jest piękna i jej pomogę. Uważacie to za ckliwe i płytkie? Wcale nie, każde wyważone słowo było zawsze boleśnie szczere. Lydia nie korzystała z pomocy lekarzy, a powinna. Kłopot w tym, że wstydziła się swojego uzależnienia. Uważała, że ktokolwiek, do kogo pójdzie, będzie mieć ją za dziwkę. Nie miała racji. Byli ludzie, którzy mogli postawić ją na nogi.

        Kurwica mnie brała, gdy widziałem ją, jak zwija się na łóżku, próbując zapanować nad rękoma. Nie mogła się powstrzymywać. Było mi jej żal. Była chora. Nimfomania była chorobą. Lydia wpadała przez nią w głębsze bagno, narażając zdrowie psychiczne na poważny szwank, którego wkrótce się doczekała. I mimo tego, że prosiłem ją, by poszła ze mną do kliniki, ona odmawiała za każdym razem, mówiąc, że sama sobie poradzi.

            — Jeżeli pozwolę, by inni wyciągnęli do mnie dłoń, nigdy się nie pozbieram. Chcę zrobić to sama, rozumiesz?

        Nie rozumiałem jej toku myślenia. Chciała przestać uprawiać seks, ale jednocześnie chciała się ze mną pieprzyć. Niestety te jej postanowienia nie na wiele się zdawały – dobrymi chęciami było piekło wybrukowane. Nie potrafiła się powstrzymać, gdy nie wiedziała, od czego zacząć. Nie mogła postawić wielkiej litery, bo wcześniej nie nakreśliła kropki.

            — Oni nie są od tego, by robić to za ciebie, Lyds. Pokażą ci tylko, jak do tego dojść, a reszta zależy tylko od ciebie — przekonywałem ją, zawsze sadzając ją sobie na kolanach.

            — To wystarczy, Jed. — Spoglądała mi głęboko w oczy. — Nie potrzebuję drogowskazów i map. Chcę zgubić się we własnym sposobie na ratunek.

         Jej słowa były niedorzecznie piękne, ale zgubne. Wiedziałem, że są jak fatamorgana. Lydia uparcie w nie wierzyła, ale ja spoglądałem na jej sytuację z zupełnie innej strony. Nie zmierzała do cudownej oazy, a ciągle błądziła po rozległej pustyni, na próżno szukając wody i cienia.

Ashes Remain [short story]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz