C h a p t e r O n e

471 32 63
                                    

       Deszcz skapywał z rynny wprost do drewnianej beczki. Przeciekała. Te wszystkie spróchniałe deski były dziurawe jak cholera. Stałem oparty o ścianę, obserwując szklane krople, które wylewały się przez te otwory i zalewały moje kalosze. Przez uchylone okno widziałem błyszczące ekrany komputera, którego nie wyłączyłem, wychodząc z domu. Lydia nie lubiła, gdy paliłem w gabinecie. Istna ironia, kiedy od lat wypalałem kilka paczek dziennie w każdym zakątku naszego domu, ale nie chciałem się z nią kłócić. Poza tym pomyślałem, że oderwanie się od pracy i wyjście na zewnątrz dobrze mi zrobi. Do tego wszystkiego znałem Lydię, najpierw nakrzyczałaby na mnie, może zdzieliłaby mnie chochlą w łeb, ale wieczorem i tak przyszłaby do mnie, błagając o uwagę.

       Zaciągnąłem się czerwonym Winstonem i powoli rozkoszowałem się tym, jak dym kłębi się w moich ustach. Uwielbiałem to uczucie, ten mentolowy smak i wrażenie lepkości. Nie wyobrażałem sobie swojego życia bez szlugów.

        Kiedy zerwał się mocny wiatr, przedzierający się do szpiku kości, z westchnieniem zgasiłem bibułkę o splamioną fasadę i wróciłem do środka. Wolnymi ruchami ściągałem zabłocone buciory, pamiętając o tym, by nie schodzić z wycieraczki ani na milimetr, bo za to na pewno oberwałbym od Lydii. Zrzuciłem jeszcze gruby płaszcz, którym się okrywałem, i nie patyczkując się z wieszaniem go na drewnianym wieszaku, zaczepiłem materiał o haczyk. Wróciłem do gabinetu, w którym ciche piosenki Adelitas Way nadal sączyły się z wiekowej wieży stereo, ledwo dźwigającej moje ulubione kawałki.

        Usiadłem na wiecznie skrzypiącym fotelu obrotowym i odchyliłem się najmocniej, jak mogłem, kładąc nogi na biurko. Mlasnąłem głośno, zerkając na elektroniczny kalendarz, wyświetlony na jednym z monitorów. Wskazywał dwudziestego pierwszego grudnia, ironicznie podkreślając datę, która miała nastąpić za parę dni.

         Złapałem za myszkę i zmaksymalizowałem otwartą przeglądarkę, wracając do pracy. Musiałem wyrobić się ze wszystkim do Sylwestra, bo powoli kończyły nam się pieniądze. Lydia bywała w robocie od rana do wieczora, w międzyczasie szlajając się na jakieś obiadki z koleżankami z pracy, a ja siedziałem w domu i dostawałem trochę marne pieniądze za projekty stron internetowych. Dało się z tego wyżyć, ale czasami brakowało nam siana.

        Usłyszałem otwierające się drzwi, a chwilę później szamotaninę. Minęło kilka minut, w których Lydia zdążyła zapewne zanieść zakupy do kuchni, wysikać się, ponarzekać na bałagan w sypialni, aż wreszcie weszła do mojego gabinetu. Już od drzwi poczułem mocny zapach jej perfum, które zresztą sam często jej kupowałem. Dziewczyna podeszła do mojego fotela. Jeszcze jej nie widziałem, bo siedziałem tyłem, ale doskonale słyszałem jej kroki, miała charakterystyczny, delikatny chód i czasami utykała. Nachyliła się do mnie, a jej długie blond włosy spłynęły na moje ramiona. Przygryzła płatek mojego ucha.

            — Jak idzie ci praca? — spytała, łaskocząc mnie słodkim oddechem.

             — Do przodu — odpowiedziałem cicho, odchrząkując, by pozbyć się chrypy, która od paru dni się mnie trzymała.

        Lydia ucałowała mnie w policzek, a potem wyszła z gabinetu, udając się prosto do kuchni, by przygotować dla nas kolację. Bez pośpiechu, bez marudzenia. Jak zwykle.

~*~*~

        Zbliżał się ohydny wieczór. Deszcz, padający przez cały dzień, zaczął zamarzać, gdy temperatura zbliżyła się do trzydziestu dwóch stopni. Stałem w sypialni, opierając się o parapet, i wyglądałem na zewnątrz, paląc kolejnego już papierosa. Nagminnie oblizywałem wargi, pragnąc jeszcze bardziej posmakować tego nikotynowego gówna. Kurwa mać, uwielbiałem palić.

Ashes Remain [short story]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz