C h a p t e r T h r e e

Zacznij od początku
                                    

             — Lydio, otwórz wreszcie oczy. — Podnosiłem głos, choć nie powinienem.

             — Otwórz oczy? Jedakiah, nie rozumiesz, że one wciąż są otwarte, ale wszystko wokół to tylko mrok? — Jej głos się załamywał. — Proszę cię. Nie próbuj ciągle przypominać mi, że chcesz być moją kotwicą, skoro ja i tak wiem, że zatonęłam. Do kurwy nędzy, proszę cię o jedno!

        A ja nigdy nie dawałem za wygraną.

~*~*~

        Trzymałem dłonie Lydii, powstrzymując ją przed jakimikolwiek ruchami. Pozwalałem jej na sobie leżeć i razem ze mną słuchać Highly Suspect, uśmiechając się, gdy próbowała nucić Lydię. Miałem sentyment do tej piosenki, bo również kojarzyła mi się z nami. A raczej tymi, którymi byliśmy szmat czasu temu.

         Zegar wskazywał godzinę dziewiętnastą. O tej porze wszyscy siedzieli przy zastawionych stolach, ozdobionych kolorowymi wstęgami, jedząc te wszystkie dania i śmiejąc się w głos. O tej porze wszyscy oglądali Kevina samego w domu albo Grincha i zajadali się popcornem z żurawiną. O tej porze byli też jednak tacy, którzy przechadzali się po pustych ulicach i próbowali znaleźć w koszach coś przydatnego. Byli tacy, którzy sterczeli pod latarnią, licząc, że zagrzeją się w jej nikłym świetle. Byli tacy, którzy przechadzali się na mrozie, nie mając gdzie pójść.

        A potem byliśmy my. Ja i Lydia – dwa niedopasowane i złamane puzzle, które rozumiały się czasem bez słów, a czasem potrzebowały długich elaboratów, by coś sobie przekazać. Leżeliśmy w łóżku, na przemian oglądając jakiś nudny film, coś na kształt porno, bo Lydia przynajmniej tak chciała sobie ulżyć, a potem kiwaliśmy głowami w rytm piosenek moich ulubionych zespołów.

        Nasze święta wyglądały tak każdego roku. Choć w domach rodzinnych nauczeni czegoś zupełnie innego, nie praktykowaliśmy żadnej tradycji. Lydia bywała zbyt leniwa, by stać przy garach, piekąc faszerowanego indyka, a ja wściekałem się na każdy świąteczny akcent w tym mieszkaniu, który moja dziewczyna chciała tu przemycić. Szczałem na to wszystko. Miałem w dupie dziwne spojrzenia innych, kiedy mówiłem, że nie obchodzę Bożego Narodzenia. Ale co mieli powiedzieć ci, którzy nie mogli ich obchodzić?

        Ktoś powiedział mi kiedyś, że błędnie wyciągam wnioski, a moje chore przekonania są zjebane. Ten mózg, który tak twierdził, mówił jeszcze, że w obchodzeniu świąt wcale nie chodzi o to, by robić wokół nich zamieszanie, chociaż tak przyjęło się w Amerykańskiej tradycji. Mówił, że nie trzeba obdarowywać się drogimi prezentami i urządzać wystawnych uczt z połową osiedla, bo to tylko gesty. Z jednej strony wtedy faktycznie przyznałem mu rację. Nie trzeba było. Jednak w dwudziestym pierwszym wieku wszystko robiło się na pokaz, a każdy chciał spędzić święta tak, jak rodzinka z telewizji.

              — Mam dość tego dnia — powiedziałem wreszcie, całując blond włosy ukochanej.

        Chciałem rzucić to wszystko w chuj, wyjść zapalić na ten jebany śnieg, który wciąż prószył, i pójść spać. Miałem dopiero trzydzieści lat, ale z każdą minioną godziną czułem się tak, jakby dni wciąż mi przybywało. Rano budziłem się jako trzydziestolatek, a kiedy kładłem się spać, miałem grubo po osiemdziesiątce. Szlajałem się, zmęczony gnębiącą mnie egzystencją, wspomnieniami i teraźniejszością, nad którą też załamywałem ręce. Nic mi się w życiu nie udawało. Nie to, żebym marudził, bo jak żyję, nie cierpiałem takiego pierdolenia od czapy, ale każdy czasem musiał się wygadać.

        Rzuciłem szkołę, nie poszedłem na uniwerek, brałem najróżniejsze roboty, by cokolwiek zarobić, ale porównując swoje usrane życie do, chociażby mojego sąsiada, który w ciągu nie tak długiego czasu dorobił się nowej pracy, świetnego samochodu i dziecka, osiągnąłem jedno wielkie n i c. Miałem dom, miałem kobietę, której jeszcze się nie oświadczyłem, ale stałem w miejscu. Nie rozwijałem się. Byłem statkiem zacumowanym w porcie, który z każdym minionym rokiem zaczynał zachodzić rdzą, która zżerała każdy jego kawałek. Moje życie pokrywała rdza. Nie szedłem do przodu. Swoje nastoletnie i dorosłe lata przeciulałem głównie na oglądanie gołych lasek na ekranie, chlanie z kumplami, ustawki i szlugi. Nie zrobiłem nic, czym mógłbym się chwalić. Nie dorobiłem się fortuny, nie spłodziłem syna. Nigdy nie założyłem kapeli, nawet jeśli będąc małym szczylem, grałem trochę na pianinie i chciałem być klawiszowcem we własnym zespole, który założę. Nic mi nie wyszło. Nie miałem celów, nie miałem planów na przyszłość. Po prostu sobie istniałem. Ale istnienie nie zakładało tego, że żyję.

Ashes Remain [short story]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz