Rozdział Pierwszy

20.1K 1.3K 120
                                    

Najbardziej przerażającym elementem samotności jest chwila, w której człowiek uświadamia sobie, że nie ma do kogo zadzwonić, kiedy gasną wszystkie światła. Strach jest uczuciem pierwotnym. Tak samo jak bałam się ja, bali się ludzie tysiące lat temu, uciekając przed dzikimi zwierzętami.

Słyszałam jedynie pracę uszkodzonej maszyny wendingowej, która rzucała blade światło na przeciwległą ścianę. Skłamałabym gdybym powiedziała, że rzadko bywałam w niemalże opustoszałych motelach, bądź na tyłach klubów, które stanowiły jedynie przykrywkę dla nielegalnych, lecz najpewniej lukratywnych, biznesów. Chodziłam tam z różnych powodów. Nie miałam pewności, czy testowałam swoje granice, czy poziom szczęścia, które za każdym razem pozwalało mi na ucieczkę w odpowiednim momencie. Zaułki przyciągały mnie swoją tajemniczością. Takie miejsca opowiadały historie, a wizja ewentualnej śmierci, budziła dreszcz ekscytacji na moich plecach. Łatwo ryzykować, gdy ma się przekonanie, iż jedyne co pozostało ci do stracenia, to życie, które uważasz, że powinno zakończyć się lata temu.

Korytarz praktycznie zapomnianego motelu, który znajdował się w lesie pomiędzy Charlotte, a Nowym Jorkiem, nie był jednak miejscem, w którym pragnęłam zginąć. Myślałam o śmierci zdecydowanie częściej, niż moi rówieśnicy, którzy skupiali się głównie na przetrwaniu w liceum. W mojej sytuacji, uznałabym za dziwne, gdybym w ogóle nie zastanawiała się nad tym, jak to jest umrzeć. Terapeuta nazywał mnie swego czasu Batmanem, póki nie wybłagałam go, aby przestał, ponieważ nieszczególnie podobała mi się idea walki ze złem. Rzeczywiście – straciłam oboje rodziców, gdy byłam dzieckiem. Pieniądze, które miały wpaść w moje ręce po ukończeniu szkoły, były tak duże, że mogłyby rozwiązać wiele problemów dzisiejszego świata, lecz nie dbałam o świat, bo on nie dbał o mnie.

Właściwie nikt o mnie nie dbał, tak samo jak nikt nie dbał o niego – mojego porywacza, który po raz pierwszy, od kiedy spotkaliśmy się trzy dni temu, pozwolił mi wyjść z pokoju bez swojego towarzystwa.

Tak chciałam odejść – jako uprowadzona przez psychopatę, obrzydliwie bogata dziewczynka, której zostało zaledwie kilka miesięcy, aby odziedziczyć spadek po okrutnie zamordowanych rodzicach.

Całkiem ładna śmierć, pomyślałam, przewracając w palcach monetę, którą dostałam od oprawcy, aby kupić sobie batonik. Byłam głodna, a fakt, że on jadł tylko racje żywnościowe dla żołnierzy, wywoływał bardziej uśmiech politowania na mojej twarzy, aniżeli podziw. Lubiłam wymyślne dania, aczkolwiek w tamtej chwili zadowoliłabym się dosłownie czymkolwiek.

Z każdym kolejnym krokiem odnosiłam wrażenie, że oddalam się od pokoju na tyle, by wydeptać sobie drogę ku wolności. Mężczyzna należał jednak do tych ludzi, którzy nie popełniają błędów, zatem spodziewałam się, że ruszy za mną od razu, gdy chociaż pomyślę o ucieczce. Nie miałam pojęcia w jakim celu mnie uprowadził, gdzie mnie wiózł i czemu po parunastu godzinach zaczął zachowywać się co najmniej dziwnie. Wiedziałam jak powinno przebiegać porwanie. To nie było moim pierwszym.

Spojrzałam na swoje odbicie w maszynie, lecz zamiast skupić się na tym, że moje liliowe włosy płowieją i znów zaczynają robić się blond, moją uwagę przykuł cień człowieka czającego się na schodach.

O nie, nie tak miało być.

Przełknęłam ciężko ślinę. Dłonie zadrżały mi z nerwów. Intruz na klatce doskonale wiedział, że na niego patrzę, ponieważ uniósł dłoń, jakby chciał się przywitać. Wymusiłam uśmiech. Wierzyłam bowiem, że pozytywny gest jest w stanie wyciągnąć mnie z najokropniejszych tarapatów. Podczas pierwszego porwania płakałam i błagałam o litość. Za drugim razem starałam się być sympatyczna, dzięki czemu najprawdopodobniej przeżyłam. A teraz, w całym tym lęku oraz stresie, nie miałam pojęcia, jak się czuję i w jaki sposób powinnam postąpić.

Z cukru i szkła {tom I: słodki smak trucizny} +18Where stories live. Discover now