Rozdział 5

331 54 7
                                    

14 lutego

*Nayeli*

Walentynki. Święto zakochanych... Dla mnie to był dzień, w który musiałam szerokim łukiem omijać wszystkie kawiarnie, restauracje i centra handlowe. Czasem to wyglądało tak, jakby wszystkie pary nagle tego dnia postanowiły wyjść z domu i pójść na randkę, bo w inny dzień nie można... Albo to ja w jakimś stopniu byłam po prostu zazdrosna, że ja nigdy nie mogłam z nikim wyjść na randkę. Nawet w jakiś zwykły dzień w środku tygodnia, a co dopiero w Walentynki... Wydawało mi się, że wszyscy poza mną, byli wtedy na jakiejś randce. Rodzice wyjechali z miasta, żebym nie truła im dupy, nawet babcia umówiła się z koleżankami i pojechały sobie do SPA. Grayson był u swojej ukochanej...

Nie chciałam jednak siedzieć w mieszkaniu, bo chyba bym w nim zwariowała. Spakowałam więc do torby jedzenie i przed południem wybrałam się na małą wycieczkę do miasta, w którym niedawno byłam, by zawieźć koszulę temu irytującemu facetowi. Za pierwszym razem spodobało mi się to miasto i chciałam je bardziej zobaczyć. No i nie było zbyt duże, więc liczyłam na to, że tam na każdym kroku nie będę spotykała zakochanych osób.

Zaparkowałam samochód pod jakimś marketem i włączyłam na telefonie nawigację, kierując się w stronę rynku. Słyszałam jakąś muzykę, która tylko upewniła mnie w tym, że szłam w dobrą stronę. Domyślałam się, że mogli mieć rozłożone lodowisko. Lubiłam oglądać, jak inni jeździli, ale sama kompletnie nie potrafiłam jeździć.

– Dzień dobry! Może grzanego wina się pani napije? – Zaczepił mnie jakiś mężczyzna, który stał w drewnianej budce na rynku, do którego dość szybko dotarłam.

– Nie, dziękuję. Prowadzę... – uśmiechnęłam się do niego, ale jednak podeszłam bliżej. – Chyba że ma pan coś innego, ale bez alkoholu. Napiłabym się czegoś ciepłego.

– Mam gorącą czekoladę.

– Idealnie. A ma pan może cynamon, żebym sobie posypała wierzch?

– A mam. Już robię.

– Dziękuję. Biznes dzisiaj się kręci, co? Sporo osób na lodowisku... – powiedziałam, rozglądając się.

– Tak. Przeważnie, jak schodzą, to przychodzą po coś ciepłego. Później będzie pewnie większy ruch, bo jeszcze jest wcześnie – stwierdził, zerkając na zegarek.

– Może mi pan doradzi, gdzie powinnam się przejść? I w którą stronę mogę iść, żeby dojść nad jezioro. Ostatnio przejeżdżałam obok niego i bardzo mi się spodobało.

– Tutaj wszędzie jest blisko, więc na spokojnie na nogach pani wszędzie zajdzie. Mam nawet mapę, chwileczkę.

Podał mi czekoladę i od razu wyciągnęłam pieniądze, które mu dałam, gdy on rozłożył mapę.

– Jesteśmy tutaj – wskazał mi palcem na rynek. – Pójdzie pani tamtą uliczką na zachód, to wyjdzie pani pod małym kościołem. Warto go zobaczyć, jest piękny. Chyba że nie lubi pani takich rzeczy... Ale i tak uliczka, która do niego prowadzi, jest piękna, więc polecam. Nie trzeba przecież wchodzić do środka, nie?

– Prawda.

– Proszę sobie wziąć mapę. Pani się przyda.

– Nie, nie trzeba. Mam telefon, jakbym zabłądziła. Najwyżej tu do pana wrócę – uśmiechnęłam się do starszego mężczyzny.

– Zapraszam.

– Dziękuję bardzo. Do widzenia!

Od momentu, gdy wysiadłam z samochodu, do momentu dojścia pod kościół, pięć razy zdążyłam pomyśleć o tym, że mogłam się cieplej ubrać. Mogłam się domyślić, że będzie okropnie zimno, a ja zawsze marzłam. Nawet jak na zewnątrz było dziesięć stopni na plusie, ja zawsze miałam zimne dłonie i nogi. Było jednak warto iść pod ten kościół. Był piękny.

Miłość o zapachu cynamonu | short storyWhere stories live. Discover now