Rozdział trzydziesty piąty

Comincia dall'inizio
                                    

Jest w jej głosie coś takiego, co sugeruje Ianowi, żeby lepiej się nie sprzeciwiał, więc tego nie robi. Żegna się z nami pospiesznie i oboje wychodzą, zostawiając mnie z Remym sam na sam.

Spoglądam na niego i otwieram usta, ale nie mam pojęcia, co powiedzieć. To dla mnie takie nietypowe. Wciąż mam w głowie sceny z wczorajszego wieczora, ale czuję się tak, jakbym oglądała jakiś porąbany film. Jakby to wszystko wcale nie wydarzyło się mnie. Jakby to nie mnie Remy rzucił przez sklep, jakbym to nie ja widziała, jak zabił Dana Winstona, i nie mnie został rozpłatany brzuch. To wszystko musiało się wydarzyć komuś innemu.

A jednak po sposobie, w jaki patrzy na mnie Remy, wiem, że to nieprawda. To wszystko przydarzyło się właśnie nam i on albo to pamięta, albo ktoś mu powiedział, co zrobił.

– Przepraszam, papryczko – mówi zachrypniętym głosem. – Tak bardzo cię przepraszam.

Rusza w moją stronę i nagle upada przede mną na kolana. Chwyta mnie za biodra i przytula policzek do mojego brzucha. Wsuwam mu palce we włosy i przytrzymuję przy sobie; nie czuję się z jego bliskością źle. Mimo wszystko Remy nadal kojarzy mi się z bezpieczeństwem.

– Nie masz za co mnie przepraszać – mówię drżącym głosem. – To nie twoja wina, Remy.

– Skrzywdziłem cię – protestuje. – Wiem, co zrobiłem. Byłem tam, przez cały czas, ale nie mogłem się opanować. Tak bardzo nie chciałem zrobić ci krzywdy, papryczko, dlatego uciekłem ze sklepu. A potem patrzyłaś na mnie tak... tak...

Jakby był potworem.

– Nie chciałem zrobić ci krzywdy – powtarza po chwili, kiedy nie odpowiadam. Do oczu znowu napływają mi łzy. – Wybacz mi.

– Nie zrobiłeś nic złego, Remy – powtarzam stanowczo. – To ich wina. To wina Dana Winstona, który strzelił w ciebie tym pieprzonym narkotykiem. Ja wiem, że nie chciałeś. Wiem, że nigdy byś mnie nie skrzywdził. Nie obwiniaj się o to, proszę.

Remy podnosi głowę i spogląda na mnie udręczonym wzrokiem.

– Jak mogę się nie obwiniać, skoro o mało nie zginęłaś? – pyta ochryple. – To ja sprawiłem, że krwawiłaś. Połamałem ci żebra. Niewiele brakowało, a byłbym cię zabił!

– Ale mnie nie zabiłeś – odpieram. – Wycofałeś się właśnie wtedy, kiedy powinieneś.

– Zobaczyłem wszystkie twoje wizje – wyznaje, całując mnie w brzuch. – To sprawiło, że coś we mnie... przeskoczyło. Dlatego udało mi się odzyskać kontrolę. Uratowałaś nas oboje, papryczko. A ja o mało nas nie zabiłem. Nie zasługuję na ciebie.

Och, nie ma mowy, nie będę słuchać tych bzdur!

– Remy. – Opadam na kolana obok niego i obejmuję go za szyję. – Skoro pamiętasz, co działo się wczoraj, na pewno też pamiętasz, co ci mówiłam. Kocham cię.

On tylko kręci głową.

– Byłaś przerażona, kiedy na mnie patrzyłaś.

– Bo to nie byłeś ty – protestuję. – I nawet wtedy powiedziałam ci, że cię kocham. Zapomnij o tym, co się stało, bo to nie ma znaczenia. Nadal chcę, żebyś mnie sparował.

– Nie ma mowy – warczy. – Nie zamierzam tego robić.

Odsuwam się od niego nieco.

– Co takiego?!

– Nie zasługuję, żeby z tobą być – powtarza uparcie. – I powinienem trzymać się od ciebie z daleka, żeby znowu cię nie skrzywdzić.

– Ale ja tego nie chcę, rozumiesz?! – W końcu podnoszę głos. – Nie bądź kolejnym samcem, któremu się wydaje, że lepiej ode mnie wie, co jest dla mnie dobre! Chcę ciebie, Remy, to wszystko. Chcę, żebyś mnie sparował. Proszę.

Wilcze wizje | Nieludzie z Luizjany #4 | ZAKOŃCZONEDove le storie prendono vita. Scoprilo ora