Rozdział dwudziesty pierwszy

5.5K 769 244
                                    

Wszystkiego najlepszego w nowym roku, kochane!! <33 Oby był jeszcze lepszy niż poprzedni i niekoniecznie lepszy niż następny ;)

______________________________

Od asystentki Tylera dostajemy zaproszenie na prelekcję, która ma się odbyć w jednym z centrów biznesowych za dwa dni, oraz trochę mało istotnych informacji na temat pracy Dana Winstona w Human Advancement.

Dostajemy też listę osób, które wspierają fundację, i wszystkich ich darczyńców. Włos staje mi dęba na głowie, gdy zaczynam ją przeglądać. Są na niej same znane nazwiska i kilka naprawdę dużych firm.

A także coś, co wprawia mnie w oszołomienie.

– Senator John McKinley? – czytam z niedowierzaniem. – Moment. Human Advancement ma poparcie senatora Partii Republikańskiej?!

Siedzący po drugiej stronie biurka Hardy podnosi się i zerka mi przez ramię na dokumenty.

– Na to wygląda – odpowiada. – Co to dla nas oznacza?

– Że jesteśmy w dupie – stwierdza Duke ze swojego rogu gabinetu. – Możemy ścigać Dana Winstona, który tam roznosi kanapki, pewnie. Ale nie myślcie, że ktokolwiek nas poprze, jeśli powiemy, że to nie jednostkowa sytuacja, a firma, która po prostu nie lubi nieludzi.

– Ale nie wiemy tego – protestuję. – Nie mamy pojęcia, czy Dan Winston działa sam, czy z kimś. To znaczy pewnie ma jakichś wspólników, ale kto powiedział, że to musi być całe Human Advancement? Oni mogą nie lubić nieludzi, ale to nie oznacza od razu, że są zamieszani w gromadzenie środków wybuchowych. Nie mamy ani pół dowodu, który by ich z tym łączył.

– Prawdę mówiąc nie mamy też dowodu, który łączyłby z tym Dana Winstona – dodaje ponuro Hardy. – Jego ogon na razie nie zauważył niczego podejrzanego. Dzieciak głównie chodzi do pracy i wraca do domu.

Świetnie. Wygląda na to, że jesteśmy w czarnej dupie.

Przeglądanie dokumentów Human Advancement zajmuje godziny, podobnie jak przebijanie się przez dane firm sprzedających w okolicy nawóz sztuczny. Nic z tego nie prowadzi nas dalej, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby prościej, gdybym po prostu wystawiła się na odstrzał jako przynęta. Skoro już raz mnie porwano, może ktoś spróbowałby to zrobić znowu?

Do gabinetu wkracza nagle Remy. W ręce wciąż trzyma telefon; przed chwilą wyszedł, żeby porozmawiać z Ianem. Minę ma totalnie nieprzeniknioną, co nie może oznaczać nic dobrego.

– Mam dwie wiadomości, dobrą i złą – oświadcza. – Od której mam zacząć?

Hardy wymienia spojrzenia z Dukiem.

– Od dobrej – decyduję, zanim oni zdążą dojść do porozumienia.

Remy wchodzi głębiej, zamyka za sobą drzwi i się o nie opiera. Po jego minie domyślam się, że jakakolwiek wiadomość jest dobra, w żaden sposób nie zrekompensuje tej złej. Zaczynam się niepokoić.

– Parker, nasz spec od IT, wyciągnął z telefonu Miltona Edwardsa numer i adres jego dilera – wyjaśnia. – Możecie znaleźć typa i dowiedzieć się, kto go wynajął, żeby porwał dzieciaka i czymś go naszprycował. Ale mam też złą wiadomość i wygląda tak.

Klika coś w telefonie, po czym odwraca ekran w naszą stronę. Podnoszę się z krzesła i podchodzę bliżej, żeby przyjrzeć się nagraniu, które nam puszcza.

Jest ciemne i ziarniste, kiepskiej jakości, ale mimo to widać wyraźnie wszystko, co się na nim dzieje. Rozpoznaję magazyn, w którym zostało zrobione – to tam znaleźliśmy zwłoki wampira. Tyle że na nagraniu wampir wciąż żyje. Ledwie.

Wilcze wizje | Nieludzie z Luizjany #4 | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now