Rozdział 36

186 18 0
                                    

Tringa przerzuciła łuk przez ramię, powoli przechodząc za jeden z budynków. Na murach dostrzegła wielu rycerzy Wschodu. Nie brakowało ich również na ulicach Sayers. Patrole składały się minimum z czterech zbrojnych, ale o tej porze większość ulic była pusta.

Nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała skradać się w mieście, w którym się wychowała. Ukrywać w bocznych, nieoświetlonych alejkach i unikać wrogich żołnierzy.

Odetchnęła głęboko, kierując się w stronę koszar. Po drodze natknęła się na wiele grobów, a obrazy z wizji niemal odebrały jej dech. Czyżby tak zostali pochowani ludzie, których kazał pozabijać Corvax? A jeżeli tak skończyli wszyscy... jeżeli te domy są puste? Jeżeli wizje, które ujrzała w tunelach prowadzących do Xareth, już się ziściły? Jeżeli nie mają już kogo ratować?

Z miejsca, w którym się znalazła, dostrzegła budynki koszar, a serce uderzało niczym ptak, który chce się wyrwać z niewoli. Próbowała odgonić złe myśli, powtarzając sobie, że to niemożliwe, aby Corvax wymordował ponad tysiąc zbrojnych Sayers, wliczając straż i oddziały chroniące króla i całą ludność. Nie chciała do siebie dopuścić tych myśli, skupiając się na zadaniu.

Była już tak blisko. Rozejrzała się, znajdując miejsce, gdzie mogłaby się wspiąć na jeden z budynków. Chwilę później płasko leżała na dachu, obserwując okolicę. Koszary wyglądały na nietknięte, ale były dokładnie pozamykane. Każde wyjście było również doskonale strzeżone, włącznie z oknami.

Nagle wstrzymała powietrze, nie wierząc w to, co widzi. Cofnęła się, kładąc na plecach i próbując uspokoić łomoczące serce.

Jak to możliwe? Jakim cudem?

Raz jeszcze wyjrzała na plac przed koszarami i uważnie przyjrzała się kroczącym tam bestiom. Miały taką delikatną skórę, mieniącą się wieloma kolorami i stąpały tak cicho. Żołnierze Corvaxa w ogóle nie zwracali na nich uwagi, choć niekiedy znajdowały się od nich na wyciągnięcie ręki.

Jak mogę je widzieć?, pomyślała. Jak to w ogóle jest możliwe?

Przecież nie należała do oddziałów Strike'a. Składała przysięgę królowi Sayers i została mianowana na łucznika jego gwardii. Calthia złączyła moc Przymierza z Abrathem, z jego ludźmi, aby to oni mogli dostrzec te bestie w walce. Jakim cudem ona też to potrafiła?

Odetchnęła, zastanawiając się, jak ma się dostać do budynku, w którym przetrzymywani byli rycerze Sayers. Niebo już lekko jaśniało, budząc obozy wroga. Nie miała zbyt dużo czasu, aby myśleć, więc zdecydowała się na pierwszy pomysł, który wpadł jej do głowy.

Chwyciła łuk i naciągnęła na cięciwę cztery strzały, kierując je w przeciwnym kierunku do budynku, do którego chciała się dostać. Wycelowała w miejsca, które narobią najwięcej hałasu. Wypuszczając je, nie patrzyła, czy trafią w cel. Była tego pewna.

Błyskawicznie zeszła z dachu, przechodząc za szeregiem kolejnych domów i przykucając za stertą beczek.

Odgłosy wrzasku tylko ją utwierdziły, że wszystko przebiega według planu. Wystarczyło, że kilku rycerzy opuściło swoje posterunki przy koszarach. Wielobarwne bestie pierwsze ruszyły w stronę rannych żołnierzy, którzy wzywali pomoc. Nikt się jednak nie spodziewał, że zamiast węszyć za wrogiem, dokończą dzieła. Wołanie o wsparcie wkrótce przerodziło się w krzyk rozpaczy i błagania o litość.

Wielobarwni szli za zewem, czując krew, bo nie potrafiły odmówić sobie dodatkowego posiłku. Rycerze, którzy nadbiegli, cofnęli się, widząc rozszarpane ciała swoich towarzyszy. Co poniektórzy zaczęli rozglądać się z przerażeniem w oczach. Inni, mający wyższy stopień, zebrali grupę, która miała przeczesać teren.

Przymierze KrwiWhere stories live. Discover now