04.07.2017 - Glasgow, Bellahouston Park

21 4 8
                                    

Czy można pojechać do Szkocji na koncert, który się nie odbył? Jak najbardziej.


Do Glasgow leciałam sama prosto z Londynu, a na miejscu miałam spotkać Salcię, Maję i – dopiero w kolejce – Adę. Byłam bardzo nakręcona na ten koncert z dwóch powodów. Po pierwsze, supportem miało być Slaves, czyli jeden z moich ukochanych zespołów, którego jeszcze nie widziałam na żywo. Po drugie, miałam bardzo mocne przeczucie, że zostanę wzięta na scenę. A no i w sumie był też trzeci powód – po raz kolejny i zarazem ostatni w tej trasie miałam zobaczyć na żywo Green Daya. No tak.

Na miejscu przywitało mnie malutkie lotnisko z wykładziną w hali przylotów. Wykładziną! Taką dywanową! Nie wiedzieć czemu ten szczegół zapamiętałam najmocniej. Lotnisko było położone bardzo blisko miasta, więc podróż autobusem trwała dosłownie piętnaście minut. Miła odmiana po Londynie. W centrum spotkałam dziewczyny, które już zdążyły zaopatrzyć się w Primarku, i razem udałyśmy się do naszego hostelu.

Tam pojawiła się pierwsza niespodzianka z gatunku fail – okazało się, że w hostelu nie ma dla nas pokoju. Nasza rezerwacja robiona przez Booking wzięła i przepadła. Dodatkowo próby dogadania się z właścicielem obiektu były wybitnie ciężkie, bo był Hindusem, mówiącym z silnym szkockim akcentem. Przysięgam, język którym posługują się w Glasgow to nie angielski.

Zaczęło się więc robić coraz bardziej iconic, bo pan usadził nas w jakiejś jadalni i kazał czekać (przynajmniej tak zrozumiałyśmy), a sam zniknął na dobre pół godziny. Było to tak absurdalnie zabawne, że nawet nie mogłyśmy się zestresować. Ostatecznie pan wrócił i wytłumaczył nam – a nie było to łatwe – że ogarnął nam miejsce w hotelu za ścianą i żebyśmy tam poszły i że is very sorry.

Pani w hotelu za ścianą również mówiła po angielsku tylko w teorii, więc przytakiwałyśmy jej entuzjastycznie, mając nadzieję, że dopasowujemy reakcję do wypowiedzi. Trafienie do naszego pokoju okazało się nie lada wyczynem, chociaż dopytywałyśmy o to dwukrotnie xD Potem zostało tylko wyjść na wieczorny spacer i kłaść się spać, bo przecież nazajutrz musiałyśmy wcześnie rano zająć miejsce w kolejce.

Niestety następny dzień przywitał nas deszczem. Niebo było pokryte tak grubą warstwą chmur, że nie dawało nam większych nadziei na ujrzenie słońca. Żeby nie zamarznąć, a jednocześnie zadać szyku, założyłam specjalnie na tę okazję zakupiony kostium jednorożca. Wprawdzie i tak musiał schować się pod kurtką przeciwdeszczową, ale przynajmniej dawał ciepełko. Bellahouston Park okazał się być większy niż zakładałyśmy i zanim znalazłyśmy miejsce koncertu, zdążyłyśmy już solidnie zmoknąć. Na szczęście ochrona pozwoliła nam przeczekać pierwsze godziny, kiedy ludzi było jeszcze bardzo mało, w ogrodowym namiocie. Właściwy teren imprezy był odgrodzony kilkumetrowym litym płotem, przez który nie dało się nic zobaczyć – i jest to szczegół dosyć istotny.

Druga niespodzianka z gatunku fail – nie miałyśmy biletów na koncert. To znaczy formalnie je miałyśmy, jednak See Tickets nie wyrobiło się z międzynarodową wysyłką i bilety czekały na nas do odebrania w budce biletowej przy venue. Co mogłoby pójść nie tak? Otóż okazało się, że w większości przypadków te przeklęte budki otwierają się o godzinie wpuszczania na koncert. Zupełnie bez sensu? Zgadza się. Ten szczegół sprawia, że całe kolejkowanie idzie się jebać, bo żeby odebrać bilet, traci się swoje miejsce w kolejce. Tak więc z minuty na minutę robiłam się coraz bardziej niespokojna, a kolejne kursy do budki biletowej nie dawały absolutnie nic prócz ryzyka nabawienia się odcisków.

Mijały kolejne godziny, deszcz ciągle padał, biletów nadal nie było, a poziom mojej frustracji wykraczał poza przewidzianą skalę. W końcu zbliżał się moment wpuszczania, ludzie zaczęli formować idealną kolejkę, ja wyrwałam już pół włosów z głowy... Gdy nagle pojawili się stewardzi z megafonami i zaczęli ogłaszać... że koncert jest odwołany.

Forever Now || Green Day PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz