8. DZIŚ NA PLAŻY PADA ŚNIEG

48 2 39
                                    

SYLWESTER

23 lutego 2014

— No, w ogóle to... dziękuję. — Irma postawiła przed nim kubek herbaty, a potem usiadła obok Anny, przybierając pozę wiernej słuchaczki. — No. Warszawa jak to Warszawa. Beton, co nie. Nie zwiedzałem, bo co tam zwiedzać, ojciec mówił, że każdy ma kibel, to po co biegać do Łazienek, mamo, pamiętasz? — Pamiętała. Zacisnęła mocno wargi. — No. Arek was pozdrawia. Ogólnie to ciężko było uzbierać te pieniądze i jak je uzbierałem, to zabrakło mi w sumie motywacji, żeby tam siedzieć, bo dziewczyna Arka strasznie truła dupę. Agata ma na imię. Jak jakiś pies. Powiedziała, że Miśka to powinna napluć na tę kasę i potem mnie jeszcze kopnąć, bo jestem gołodupcem, co zresztą Tośka też mówiła... Irma, mogłabyś? — Irma wytrzeszczyła na niego oczy. Nie miała chyba świadomości, że zaczęła kiwać głową. — Dziękuję. Wiem, że jestem beznadziejny, dobra, miejmy to za sobą. Miałem ochotę wyjechać do Honolulu, ale mnie nie było stać, no to jestem tutaj. Nic nie wiedziałem, co się działo w Sopocie, czy wszyscy żyją, a się okazało, że Słota żyje i to jest teraz mój najgorszy koszmar, ten skurwiel...

— Sylwester! — syknęła Anna.

— Przepraszam — powiedział z, przyznał skromnie, nieźle udawaną skruchą. — Widzisz! To wszystko jego wina! A nikt! Nikt mi nie wierzy! A kurwa... przepraszam... kurde, ja go znam lepiej niż oni. Niż ona! Misia nie może za niego wyjść, to jest jakiś absurd! Pamiętacie, jak przez niego Klawisza prawie wyrzucili ze szkoły?

— Bo wsadził Karolowi ołówek w prawe nozdrze, kochanie — powiedziała Irma łagodnie. — To jednak może być podstawa przynajmniej do zawieszenia w prawach ucznia.

Sylwester nie odpowiedział. Oparł łokieć na stole, a policzek na dłoni zwiniętej w pięść. Spojrzał najpierw na matkę, potem na Irmę. Siedziały naprzeciw niego ze swoimi filiżankami jak dwie wyrocznie. Kiedy kilka godzin temu przyszedł do domu, matka pozwoliła mu najpierw się zdrzemnąć. Miał gorączkę, więc dostał od niej też coś przeciwbólowego. Gdy wstał jakiś czas później, dręczyła go o wiele mniejsza ochota, by rozwalić sobie głowę cegłówką.

W takim właśnie stanie zastała Sylwka Irmina, współlokatorka matki. Może trochę niezręcznie mówić tak o kobiecie, która mieszka z twoją matką, ale Irma była najpiękniejszą kobietą w Trójmieście, jeśli akurat Michalina Witkowska przebywała poza jego granicami. Przypominała Sylwestrowi wróżkę, taką dobrą wróżkę, która kiedyś się do nich wprowadziła i już została, żeby pisać mu rozprawki na polski, ewentualnie robić zimny okład na rozpalone czoło. Od czternastu lat wyglądała tak samo — z długimi, pofalowanymi włosami pachnącymi niemal odurzająco, w powłóczystych, kwiatowych sukniach, obwieszona łańcuszkami, z szerokim uśmiechem potrafiącym uleczyć wszystko, może poza złamanym sercem. Oczywiście jej tego nie powiedział, ale mocny uścisk, przytulenie leśnej nimfy umieścił na samym szczycie rzeczy nadających życiu sens. Nikogo szczerze nie cieszył jego powrót, lecz w kłamstwo Irmy wypowiedziane głębokim głosem dobrej wróżki był w stanie uwierzyć.

— Sylwek, słuchaj — powiedziała matka, wyrywając go z zamyślenia. — Cieszę się, że żyjesz, że jesteś, że wróciłeś. Naprawdę. Ale wyglądasz jak nieszczęście. Będziesz musiał być konkretniejszy, bo nie możemy ci pomóc, jeśli twoja jedyna refleksja z Warszawy to beton. To wiem i ja, a nie byłam nigdy w Warszawie.

Zacisnął zęby. Zaraz musiał puścić, bo uświadomił sobie, że chyba ukruszono mu dolną jedynkę. Obie. Nie był pewien numeracji zębów, a nie mógł teraz zacząć w nie stukać, siedząc przed wyroczniami. Przejechał po jedynkach językiem. Ukruszone. Jebany chuj, jakiś Czarek, będzie płacił za dentystę. Krwią. Sylwek złapie go za kołnierz i zaprowadzi do Sandry, żeby mu zaśpiewała Kasię Kowalską. Na samo wspomnienie tamtego popołudnia musiał przymknąć oczy. Schował twarz w dłoniach. Rozbolało go czoło.

Wczesna jesieńWhere stories live. Discover now