Dopiero chrząknięcie Deatona zmusiło Lorelai do odsunięcia się. Wyplątała się z uścisku Bretta i wróciła na swoją metalową szafkę próbując ukryć niezadowoloną minę. Kiedy Deaton streszczał Brettowi co się z nim działo, Lorelai wyszła z gabinetu i wykonała dwa szybkie telefony; do Scotta i do Lydii. Żadne z nich nie odebrało.
Kiedy wróciła do gabinetu zabiegowego, Brett siedział na metalowym stole a Deaton zniknął. Widząc skonsternowaną minę Lor, Brett szybko podjął temat.
- Chyba dzwoni do Satomi, czy coś takiego.
Lorelai kiwnęła głową.
- Hej, dzięki za uratowanie – dodał potem. Mięśnie pod jego nagą skórą napięły się.
Lorelai odszukała wzrokiem swój kocyk Yale złożony po jednej stronie stołu.
- Tylko spłacałam dług – odparła Lor i zastygła w nonszalanckiej pozie, oparta biodrem o stół na którym siedział.
W całkowici cichym gabinecie ich oddechy brzmiały jak salwy honorowe z armat. Lor patrzyła na Bretta a on gapił się na swoje brudne dłonie. Gdzieś w korytarzy skrzypnęły drzwi.
- Nie miałaś u mnie żadnego długu – powiedział. Oboje miel na myśli tę samą noc nad jeziorem i strzałę zatrzymaną przez Bretta. Lorelai aż zadrżała na samo wspomnienie. – Należysz do stada Scotta, tak?
Lorelai skrzywiła się. Nie była pewna czy należy do stada. Czy do tego nie trzeba przejść jakiejś inicjacji albo chociaż... chrztu?
- To tylko koledzy ze szkoły. Feniks to przypadek a... właściwie, nawet już niedługo nie będą znajomymi ze szkoły.
Brett podniósł na nią wzrok gwałtownie. Lorelai probowała cokolwiek odczytać z jego twarzy, ale nawet jego brew nie drgnęła.
- Wyjeżdżasz?
- Nie do końca. Ojciec przenosi mnie do Devenford.
Napięcie zniknęło z ramion Talbota tak nagle, jak się pojawiło. Widocznie się rozluźnił i może nawet lekko uśmiechnął. Było w tym uśmiechu coś łagodnego; jakaś cząstka zatroskania jakby chciał zwalczyć w sobie chęć poklepania Lor po głowie i powiedzenia „Oh dziecko, nie wiesz nawet, na co się piszesz". Nie zrobił tego jednak. Jego dłonie spoczywały na kolanach.
Lorelai przyciągnęła sobie z kąta wygodny fotel obity ciemnozielonym winylem. Podkuliła nogi, oparła brodę na kolanie i przez resztę wieczoru, aż nie zasnęła rozmawiali z Brettem.
Cierpliwie odpowiadał na jej pytania, które z czasem zaczęły brzmieć dziecinnie i coraz bardziej sennie. Ostatnik, które pamiętała, było „A czy macie w stołówce galaretkę wiśniową?". Brett odpowiedział „Nie mamy, ale jestem pewien, że dla własnej córki dyrektor Montgomery zamówi całą ciężarówkę galaretki wiśniowej."
Zasnęła, i była dziwnie świadoma swojego snu. Po raz pierwszy od kilku nocy nie śniła jej się sarna z wypalonym bożkiem Bile. Kiedy się obudziła, wiedziała tylko jedno. Jednego była absolutnie pewna.
Palce lewej dłoni Bretta i palce prawej dłoni Lorelai były ze sobą splecione. Obudziła się jako pierwsza, zaskakująco spokojna i opanowana. Brett spał na metalowym stole, ale to ona została owinięta kocykiem Yale.
***
- Nie mogłam się do ciebie dodzwonić – Lydia czekała na Lorelai przy jej szafce kiedy tamta weszła do szkoły z niezapiętą torbą i w bawełnianych dresach. – Co ty masz na sobie?
Lorelai wciskała rzeczy do swojej szafki i próbowała znaleźć książkę od biologii nim zabrzmi dzwonek. W domu zdążyła tylko wziąć prysznic, po drodze na stacji benzynowej kupiła batonik musli (jego połowa właśnie roztapiała się gdzieś pomiędzy zeszytami) i naprawdę nie miała czasu na tłumaczenie się ze swoich wyborów modowych.
YOU ARE READING
wolves of shadow and fire - brett talbot
Fantasy'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupełnie innym, niż jej się do tej pory wydawało. Kiedy zmuszona jest przeprowadzić się z New Haven do Beacon Hills,wpada w sam środek polowania...
16. Specjalność: Ratowanie Życia
Start from the beginning